wielkopolskie
Marcina poznałam w odnowionej konińskiej synagodze na wydarzeniu kulturalnym upamiętniającym żydowskie święto Sukkot, czyli Święto Namiotów albo Szałasów, które ustanowiono na pamiątkę ucieczki Izraelitów z Egiptu i przebywania na pustyni w drodze do Ziemi Obiecanej. Zagrał tam na szofarze, czyli tradycyjnym rogu, w który żydzi dęli w ważne dla siebie święta. A potem obejrzałam na jednym z chrześcijańskich vlogów wywiad z Marcinem, w którym opowiadał o tym, jak mierzył się z ciemnymi mocami tego świata i jak w końcu w cudowny sposób odzyskał wiarę w Boga. Na rozmowę przyjechałam do malowniczego domu w Felicjanowie, w którym Marcin z żoną i dwojgiem dzieci mieszkają od trzynastu lat.
– Ta rama? Ktoś ją właśnie kupił, ma pojechać do Ameryki Południowej. Dziesięć tysięcy złotych. Mało? Wiem, że to niedużo, jeśli policzyć, że to trzy miesiące pracy, dzień w dzień i po osiem godzin dziennie. Ale tak sprzedaję – mówi Marcin, przenosząc na wielki stary stół, przy którym mnie posadził, cztery wałki z drożdżowego ciasta.
W piątek wino i chałka
– Ta idzie tu... ta idzie tu... ta tu... pokręciło...