– Co tam słychać, panie Sochaczewski?
– Nic, pani dobrodziejko. Ja jestem tak nieszczęśliwy – rzekł, wzdychając – że gdy na zające poluję, to mi tylko sroki drogę zachodzą, a gdy tylko do wilków wolno strzelać, zające siadają się umywać przede mną. Tak i tu, gdy chciałbym nowalijkę jaką dla mojej dobrodziejki ułowić – posucha i nic. A, prawda! Jest chyba ta nowina, że nowy sąsiad nasz z Rakowa, którego przypadkiem poznałem, chciałby pani złożyć swe uszanowanie.
– Jakże się zowie? – spytała pani.
– Podobno Żymiński, jeśli się nie mylę – odezwał się pan Sochaczewski. – Człek co się zowie miły i bardzo uprzejmy, i statecznie wyglądający. A choć dzierżawca, znać, że dosyć majętny, bo koło niego pięknie.
– A dlaczegóż się tak ceremoniuje i wybiera jak czajka za morze? – rzekła gospodyni. – Słyszę o nim od paru tygodni, obiecuje mi się i nie przyjeżdża. Gdy go pan zobaczysz, powiedz, że proszę, iż mu będę rada.
Sochaczewski się skłonił.
– Gotówem umyślnie pojechać – rzekł.
– O! To znowu nie – przerwała pani Pstrokońska. – Panien mam dużo, pomyśli, że go ciągniemy. Wszak kawaler?...