Gdy tych słów domawiał, wtoczyła się ciocia Pstrokońska.
– Cóżeś tu miał za gościa? – zapytała, bo miała zwyczaj wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo. – Kto to był piechotą u ciebie?
– A to z naszych stron biedne człeczę – rzekł prezes. – Coś go tu przygnało w Sandomierskie, chciałem go, ufając w łaskę pani siostry dobrodziejki, zatrzymać nawet, żeby sobie spoczął, lecz mi się wymknął.
– Czemużeś go nie ugościł?
– Zdaje się, że powróci – rzekł prezes – będę mógł przez niego dać dyspozycyę do Murawca względem młócenia pszenicy... Ale mi ten człek ćwieka zabił.
– Cóż takiego?
– E, to tam nasze sprawy! Asińdźki to pono nie obchodzi...
To mówiąc, wstał prezes, by podać rękę gospodyni do salonu...
– Ale coś Leokadya mi znowu dziś nie domaga.
– I ja to uważałam – rzekła Pstrokońska – dziecko usycha... trzeba mu innego życia, rozrywki, domu... męża...
– Przecież nic przeciwko temu nie mam, byle bez kalectwa.
– Ten, którego ja mam na myśli – rzekła Benigna – oprócz majątku, bo tego pewnie wiele nie ma – z innych względów podobałby ci się. Szkoda, że ci go zaprezentować nie ...