– Pojechałyśmy kiedyś do Dębia, to kilka kilometrów stąd, na zaproszenie. W tej parafii nie ma ministrantek, a akurat służy mój kuzyn. Kiedy zobaczyli nas w wejściu, nie mogli uwierzyć. Spodziewali się chłopaków w komżach – mówi Julia, która z kilkoma innymi koleżankami z wioski czeka na mnie przed kościołem pw. św. Anny i Jadwigi w Dębskiej Kuźni – parafii rzymskokatolickiej. Siadamy w bocznej, pachnącej starym drewnem kaplicy. Od głównej nawy oddziela ją wielka szklana ściana.
– Ksiądz proboszcz nie lubi, kiedy mszę zakłóca bieganie i krzyki dzieci. Dba, żeby inni mogli przeżywać liturgię. Rodzice tu się zwykle chowają. Zza szyby wszystko widzą i słyszą, a reszta może spokojnie się modlić – wyjaśnia, trochę żartując z księdza, Natalia Żurek, miejscowa organistka, absolwentka teologii i katechetka.
O wilku mowa, a wilk tuż, tuż. Ksiądz Marcin Kulisz nagle wyrasta spod ziemi. Na chwilę, bo mówi, że ma do wypompowania wodę z piwnicy po ostatniej ulewie. Mówię, że od kilku lat planowałam zrobienie materiału o dziewczynach ministrantkach i że chyba właśnie się udało. I jeszcze, że to coś, co wielu katolik...