Rozmowę zaczynam od pytania, czy Marek czuje się winiarzem takim, jak ci znad Saary, Mozeli czy z francuskiej prowincji Bordeaux.
– Zaczynam powoli przyzwyczajać się do tej nazwy zawodu. Ale w Polsce, niestety, nie ma go na liście zawodów. To obrazuje, jak szybki jest proces zmian, za którymi nie nadąża subwencjonowanie rolnictwa. Tymczasem ja w butelki leję takie same wino jak winiarze z Niemiec czy Francji. Powiem nawet nieskromnie, że ono mieści się w średniej, a może nawet wyższej półce win produkowanych w Europie. Unikam porównań z winami z konkretnych regionów. Nie tylko ze względów marketingowych. Krajobrazowo jesteśmy podobni do Toskanii, ale co z tego? Uważam, że jako Polacy powinniśmy tworzyć swoje wersje wina. Warunki w Burgundii czy w Bordeaux są inne. Ziemia jest inna, inne są szczepy. To wszystko powoduje, że wina są w smaku bardzo lokalne. Ale można powiedzieć, że korzystam z tego, co wymyślono na terenie Niemiec, z doświadczenia Niemców. Innym bliskim kierunkiem są dla nas Czechy, a konkretnie Morawy – wyjaśnia Marek.
Z korporacji do winnicy Co podkusiło mieszczucha do przeprowadzki na wieś i porzuceni...