Jedenasty odcinek powieści sensacyjnej Józefa Ignacego Kraszewskiego „Sprawa kryminalna”.
– On tam często bywał? – spytał Zdenowicz.
– Jak domowy, jak krewny, mało nie co dzień – bryczką, pieszo, konno, czasem z polowania zaszedł. Prezes go zawsze zatrzymał, nie puszczał, tak że niekiedy po północy do domu powracał. I... niechaj to nie wychodzi dalej – dodała Słońska ciszej – przyznam się panu, posądzałam ja go, że się w pannie Leokadyi kochał.
– Z czego to pani wnosiłaś? – zapytał Zdenowicz, uśmiechając się mimo woli.
– Były znaki! Były znaki – szeptała, porzuciwszy pończoszkę i podchodząc bliżej do stolika pani Słońska, z tajemniczą miną ciągnęła dalej.:
– Ile razy wrócił z Murawca, to bywało chodzi po salce, chodzi, wzdycha, a nie idzie spać, tylko biega z kąta w kąt i stęka. Aż parę razy niespokojna wychodziłam, myśląc, żeby czasem rumianku albo mięty nie potrzebował, bo człek był taki delikatny, że ludzi nigdy, choćby zachorował, nie chciał budzić. – Ano – nic! Nic! tylko mu coś na sercu tak ciążyło. Ja tam nigdy się nie ważyłam o to go zaczepić, ale – coś było, coś było... Raz, gdy prezes wyjechał na tydzie...