StoryEditorRodzina

Pani Irena od prawie 10 już lat każdego dnia walczy o powrót męża do zdrowia

21.11.2020., 16:11h
Możesz siedzieć na kanapie, snuć plany na najbliższą godzinę lub na przyszły rok. Albo martwić się, że dziecko znów ma bałagan w pokoju. A po chwili nie być nawet świadomym tego, że jesteś w połowie drogi na tamten świat. Niektórych z tej drogi udaje się zawrócić. Tak jak Artura, o którym piszemy. Ale powrót ma niewyobrażalną cenę. Dziś o niej opowiedzieć może tylko Irena, jego żona.

Więzień swojego łóżka

Nie, nie mam dla siebie czasu. Nie mam nawet czasu, żeby usiąść i ręce wymoczyć albo poleżeć. Albo żeby zrobić paznokcie. Przez te ostatnie dziesięć lat choroby męża pomalowałam może kilka razy. Jednego dnia poszłam do pracy, usiadłam i nagle naszła mnie myśl: „Boże! Artur w takim stanie, a ja paznokcie pomalowałam!”. Któregoś dnia kilkuletnia córka Julka krzyknęła: „Mama! Dlaczego ty się nie malujesz?! Powinnaś się malować jak inne kobiety!” – mówi, tonem trochę jakby spowiadała się z grzechów, Irena Jankowiak, mieszkanka Murzynówka pod Środą Wielkopolską, pracowniczka średzkiego oddziału Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa i żona Artura, leśnika podobnie jak ona, który od dziesięciu lat, bez winy i bez wyroku, jest więźniem swojego pokoju i łóżka.

Niewiele jeszcze wiem o jej historii, ale przerywam w pół zdania, żeby powiedzieć, że powinna malować te paznokcie. Że w sytuacji, w której stała się ochotniczo zakładniczką jednego z najtrudniejszych ludzkich życiowych scenariuszy, podejmując opiekę nad totalnie niepełnosprawnym mężem, musi o siebie dbać nawet bardziej. Że nauka już dawno odkryła, że trzeba się intensywnie opiekować nie tylko chorym, ale także opiekunem. A ona na to, że przez pierwszy rok po wypadku nie potrafiła nawet kupić sobie cukierka. „Gdzie ja tam będę sobie jadła, kiedy on tam w takim stanie leży!”. Kiedyś poszła do kosmetyczki. Położyła się, miała się odprężyć, miało być miło. Leżała w poczuciu, że jej nie wolno, i wyszła w gorszym stanie, niż wchodziła.

Artur, tu jest zimno!

Wszystko wydarzyło się w minuty w styczniu 2011 roku.

Był drugi stycznia. Oglądaliśmy kabarety. Była jakaś dziesiąta rano. Artur miał jeszcze plan, żeby pojechać na polowanie. Beze mnie, bo byłam wtedy w ciąży, w dodatku zagrożonej, bo choruję na toczeń rumieniowaty układowy. Wracam do pokoju z jego ubraniem na polowanie, a tam otwarte na oścież okno. Zamknęłam, a on po chwili mówi: „Duszno tu”. Mówię: „Artur, przed chwilą otwieraliśmy!” To był moment. Osunął się z tapczanu. Cały drżał, na ustach pojawiła się piana. I upadł. Nigdy nie chorował, przeziębienie to go chwytało raz na dwa lata, a w ogóle był strasznym przeciwnikiem leków – opowiada Irena.

Nie reanimowała, bo nie potrafiła, dziś to sobie wyrzuca. Karetka przyjechała po trzydziestu minutach, ratownicy reanimowali kolejne pół godziny. W końcu powiedzieli: „śmierć kliniczna” i poszli po defibrylator.

Mrugnij raz na „tak”

Udało się, ale Artura nieprzytomnego zabrano do szpitala do Środy. Tam w ciągu tygodnia „zatrzymał się” jeszcze dwa razy. Wprowadzono go w śpiączkę farmakologiczną i przewieziono do szpitala w Poznaniu. Lekarze robili mu badania i przecierali oczy z coraz większego zdumienia.

Nic nie znaleźli. Ani boreliozy, ani żadnego innego zakażenia. To nie był ani udar, ani wylew, ani guz, ani zawał. Serce bez zarzutu. Rozłożyli ręce, powiedzieli, że nie znają przyczyny i że to jeden przypadek na tysiące – opowiada Irena.

Artur leżał wybudzony ze śpiączki w jednym z poznańskich szpitali, a Irena załatwiała rehabilitację w kolejnym, ortopedycznym. Żeby mieć blisko do Artura, mieszkała u znajomych w Poznaniu.

Rano jechałam do szpitala na 9.30, żeby tuż po obchodzie dowiedzieć się, co ze zdrowiem męża. Potem do domu na obiad, a o 13.00 znów do Artura, z którym siedziałam do wieczora. Kiedyś ledwo po wybudzeniu ze śpiączki siedziałam przy nim z niewielkim jeszcze brzuchem. A mąż nagle obsuwa mi spodnie w dół, podnosi jedną ręką bluzkę i masuje mi brzuch! Lekarze prawie zemdleli z wrażenia. To było przecież potężne niedotlenienie, mózg w dużym stopniu przecież przestał działać. Potem ćwiczyłam z nim „tak” i „nie”, najprostsze rzeczy – wspomina Irena.

  • Artur z Ireną i kilkudniową Julką podczas pobytu w szpitalu w Poznaniu. Wtedy jeszcze i Irena, i Artur mieli nadzieję, że z czasem będzie lepiej

Pa, jadę rodzić!

Jeździła tak najpierw do jednego szpitala, potem do poznańskiej Ortopedii, czyli Ortopedyczno-Rehabilitacyjnego Szpitala Klinicznego im. W. Degi. 18 czerwca siedziała, jak zwykle, od rana u Artura. W południe pojawił się pierwszy skurcz.

Kiedy późnym popołudniem skurcze zaczęły pojawiać się co dziesięć minut, pożegnałam się z nim i powiedziałam, że nie będę mogła w najbliższym czasie przyjeżdżać, bo jadę rodzić. Zamówiłam taksówkę na Polną (poznański szpital położniczy – przyp. red.) i pojechałam. Na przyjęciu rozbeczałam się, kiedy kobiety obok mnie pytano czy ktoś będzie przy porodzie. Tylko ja miałam być sama. A poród to był horror, skończyło się na wspomaganiu wyciągaczem próżniowym, czyli vacuum. Ale udało się. Nie chcieliśmy wcześniej znać płci, jeszcze kiedy Artur uczył się na nowo mówić, ustaliliśmy, że będzie albo Hubert, albo Julka. Kupowałam z mamą wyłącznie zielone i miodowe ubranka – mówi Irena.

Z małą Julką, ciocią i mamą, która ją zmieniała, pojechały na kilka tygodni do Bydgoszczy – tam w szpitalu Artur odbywał kolejną rehabilitację. Julkę karmiła rano, potem biegła na całe godziny do szpitala, wracała na kolejne karmienie i znów do Artura. Któregoś dnia z wycieńczenia straciła przytomność. Wróciła do domu mamy koło Wrześni, gdzie pomieszkiwała wtedy z małą Julką i skąd raz w tygodniu kursowała do Bydgoszczy pociągiem.

Artur wrócił do domu 9 sierpnia. Ze 115 kilogramów wagi zachował tylko 49. Irena karmiła go na zmianę normalnym i zmiksowanym pokarmem.

Ten pierwszy tydzień była ze mną moja ciocia. Karetka odjechała i trzeba było zmienić pampersa. Robiłyśmy to obie godzinę, obie płakałyśmy. W tym samym czasie zmieniałam pieluchy mężowi i Julce. Wszystko sama, byłam przerażona. Jakby coś się działo z zieckiem, to kto zostanie z Arturem? A jeśli z Arturem, to kto zostanie z dzieckiem? Teraz mam taką wprawę, że zmieniam pampersa w dwie minuty – opowiada.

Odczaruję ci tatusia

Na początku Artur, wysadzany na wózek rano przez rehabilitanta, siedział z Ireną i Julką przy stole. Irena uczyła go na nowo posługiwać się widelcem. Bywało, że sam potrafił złapać kawałek kotleta. Irena sama wieczorem kładła męża do łóżka. Ćwiczyła z nim regularnie, wykonując krok po kroku zadane przez lekarza ćwiczenia.

Robiliśmy przy nim wszystko. Kładłam mu na łóżku wanienkę z Julką, on kładł rękę do wody, próbował ją myć. Na nogi kładłam mu przewijak, wyciągałam małą na ręcznik. Brał ręcznik i próbował ją wycierać i smarować oliwką. Nawet mam nagrany film, kiedy Artur próbuje pomóc założyć śpioszek i męczy się z guzikami. Lekarze mówili mi, żeby bodźcować go, żeby pobudzać mózg czymkolwiek – mówi Irena.

Swego czasu Jankowiaków odwiedzała psycholog. Któregoś razu usiadła i zapytała Irenę o ulubione aktywności Artura. Irena przypomniała sobie o tym, że od czasu do czasu lubił zapalić fajkę.

Z szuflady wyciągnęłam dawno nieotwierane pudełko z tytoniem i fajką. Nabiłam ją i spróbowałam zapalić. Mało się nie udusiłam przy tym nieumiejętnym zaciągnięciu. Ale Artur zaczął się tak śmiać, że rozbawił tym nawet panią psycholog – wspomina.

Po dwóch latach zaczął się zachłystywać. Lekarze zalecili wtedy karmienie wyłącznie przez PEG-a, czyli biegnącą do żołądka rurkę, do której Irena podaje mu wielką strzykawką odżywczą miksturę. Mówi, że Artur ma w pokoju właściwie cały OIOM. Od kilku lat nie mówi, Julka nigdy nie słyszała jego głosu. Nieraz mówiła, że tata chyba robi jej to specjalnie. A po lekcjach płakała, że chce być odbierana przez tatę, jak jej koleżanki i koledzy. Odmawiała nauki czytania. „Zacznę, kiedy usiądzie ze mną tata”, zwykła mówić. Kiedy była kilkulatką, marzyła o rodzeństwie. Mówiła wtedy do Ireny: „Mama, ja ci odczaruję tatę, a ty mi za to dasz dzidziusia”.

Dziś mową Artura są mrugnięcia. Leży, czasem rusza głową, ale zwykle wzrok utkwiony ma w wiszący przed nim telewizor. Irena nie wie, ile rozumie, ile słyszy, ile czuje. I nie wie, ile Artur cierpi. Jeszcze w tym roku Julka próbowała dostać buziaka od taty. Nadstawiła czoło i poczuła cmoknięcie. Ale skończyło się na jednym.

Szpital w pokoju

Artur dziś jest cewnikowany. Nieustannie ma jakieś zakażenia, przestają działać kolejne antybiotyki. Jest na nich właściwie nieustannie. Oprócz tego trzeba mu podawać kilkanaście leków w ciągu doby, w tym sześć takich, które rozluźnią potężne przykurcze mięśni. Ma założoną rurkę tracheostomijną – przewód w tchawicy – przez który Irena regularnie odsysa gromadzący się w niej śluz.

Czasem idzie pięćdziesiąt cewników na dobę. A w nocy jak się zacznie zalewać! Co dziesięć minut przy nim jestem ze ssakiem, inaczej by się udusił. Kiedy mnie tego uczyli pięć lat temu, pierwszego dnia mdlałam. A drugiego ryczałam, zagryzłam język i nauczyłam się. Dziś jest tak, że śpię jak przysłowiowy zając pod miedzą – wystarczy alarm aparatury, a ja już jestem przy mężu. Tymczasem mam takie znajome, które twierdzą, że wykorzystuję chorobę męża w różnych sytuacjach – opowiada.

Dziś pokój Artura przypomina oddział intensywnej opieki medycznej. Irena spędza przy łóżku męża przynajmniej dwanaście godzin na dobę. To potężne wyrzeczenie, ale ona nie wyobraża sobie oddania go pod opiekę komukolwiek
  • Dziś pokój Artura przypomina oddział intensywnej opieki medycznej. Irena spędza przy łóżku męża przynajmniej dwanaście godzin na dobę. To potężne wyrzeczenie, ale ona nie wyobraża sobie oddania go pod opiekę komukolwiek
Przy łóżku Artura stoją kardiomonitor, koncentrator tlenu, ssak i respirator. Anestezjolog odwiedza go co tydzień. Opieka nad Arturem, którego mózg z każdym dniem, zdaniem lekarzy, obumiera, kosztuje około 10 tys. złotych. Same leki to przynajmniej 2,5 tysiąca złotych, niemało trzeba wydać także na zatrudnioną za pośrednictwem firmy opiekunkę. Za faktury płaci fundacja Złotowianka, w której Artur ma subkonto. Ale jeśli nie ma na nim pieniędzy, jeśli Irena nie ubłaga ludzi, firm, nie wyżebrze w instytucjach, faktury nie zostaną zapłacone. Teraz Irena ma jeszcze jeden powód do zmartwień. Drży przy każdym powrocie z pracy. Wie, że koronawirus może być dla męża wyrokiem. I wierzy, że jego historia poruszy wszystkich czytających ten tekst.

Jak pomóc Irenie i jej mężowi?

Jeśli chcesz pomóc Irenie i jej córce, wejdź na stronę Fundacji Złotowianka pod adresem www.fundacjazlotowianka.pl i w wyszukiwarkę wpisz „Artur Jankowiak”. A potem wpłać dowolną sumę, koniecznie wpisując w puste pole hasło: dla Artura Jankowiaka J/19.

Możesz też wpłacić darowiznę, robiąc ze swojego banku czy też na poczcie przelew na konto Fundacji Złotowianka. nr konta 25 8944 0003 0002 7430 2000 0010 koniecznie wpisując w tytule przelewu „dla Artura Jankowiaka J/19”.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Archiwum
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
24. grudzień 2024 04:48