Zygmunt, już otwierając drzwi, żartuje. Przedstawia najpierw będącą właśnie „na ostatnich nogach” kotkę Gułę i psa Kielonka. Prowadzi do pokoiku na parterze, w którym przyjmuje gości i kupców – kolekcjonerów jego ptasiej menażerii. Na ścianie wielka tablica, a na niej Zygmuntowa skrzydlata rodzina. O każdym z jej członków może powiedzieć coś ciekawego. Zna ich jak własną kieszeń.
Szkoła nauczyła Pana Zygmunta życia i manier. A czy dziś uczą takich rzeczy?
– Brakują mi do stówy dwadzieścia dwa lata. Skąd się wziąłem? Mama z tatą mnie zrobili. Z pobliskiego Kasparusa. Tata był szewcem, rymarzem i tapicerem. Chowałem się u babci. O! To dobra kobieta była! Wszystkich musiała nakarmić. Wszedł listonosz? Zjadł. Wszedł kominiarz? Zjadł. Mam to po niej. A talent do rzeźbienia? To chyba po bracie mamy – wujek to potrafił wszystko zrobić. Dom z drewna postawił, meble od niego, stoły, szafy. A na stodole miał takiego „chłopka”, policjanta, który machał rękoma. Zawsze się zastanawiałem, jak on to wyrzeźbił. Siostra taty była hafciarką – haftowała sztandary. Było chyba po kim dziedziczyć smykałkę do drewna ...