Z Krzysztofem Tołwińskim – politykiem i rolnikiem, autorem "Narodowej Polityki Rolnej w służbie Suwerenności Żywnościowej" (kanał YouTube Krzysztof Tołwiński) – rozmawiają Krzysztof Wróblewski i Andrzej Rutkowski
Jaki jest obecny stan polskiego rolnictwa w kontekście wojny w Ukrainie?
– Dobrze, że padło pytanie o stan obecny. Bo moim zadaniem, trudno jest prognozować przyszłość rolnictwa nawet w kontekście kilkunastu dni. Przykładem są tutaj zmieniające się ceny rzepaku i pszenicy. Rozpoczął się kryzys monetarny, o którym rolnicy mają niski poziom wiedzy. Nie wiadomo, jaka waluta będzie rządzić światem, bo, moim zdaniem, dominacja dolara nie jest taka pewna. Mamy też globalną i potężną inflację, która zaczęła się znacznie wcześniej niż wojna na Ukrainie. Wcześniej zaczął się też proces wzrostu cen surowców energetycznych, który został zdominowany przez wojnę. Zaś my, rolnicy, zostaliśmy postawieni pod ścianą, czego prostym przykładem są ceny nawozów, wynikające ze wzrostu cen energii i gazu. Gospodarstwa rolne zostały uderzone ogromnym wzrostem kosztów produkcji, a z drugiej strony pojawiła się jakaś dziwna rekompensata obejmująca wzrosty cen, ale tyko niektórych produktów rolnych. Tak realnie podrożały tylko zboża i rzepak. Bo wzrost cen mleka nadal nie pokrywa wzrostu kosztów produkcji. Owszem, w ostatnich dniach drożeje wieprzowina, ale pamiętajmy, że dziesiątki tysięcy rodzinnych gospodarstw wypadło z produkcji! Trzeba zwrócić uwagę na niby atrakcyjne ceny wołowiny. Dane sprzed roku czy dwóch lat, że były one niższe w Polsce o 20–30% w stosunku do UE nie jest prawdą! Ceny wołowiny w przypadku takich krajów jak Niemcy, Francja czy Włochy były o 50–60% wyższe w stosunku do tego, co otrzymywali polscy producenci, uwzględniając bonusy otoczenia rolnictwa. Dlaczego na tym samym wspólnotowym rynku dyskryminowany był i nadal jest polski rolnik? Obecna sytuacja obnaża braki polityki rolnej w polskim państwie i w całej UE. Teraz w sytuacji kryzysowej jest to bardzo widoczne. Moim zdaniem, gospodarstwa rodzinne, które pozostały, nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa żywnościowego kraju! Ponieważ jest nas zbyt mało.
Jak pan widzi przyszłość produkcji mleka w Polsce?
– Drobiarstwo to specjalny dział produkcji rolnej, który nie jest trzonem rolnictwa. Tucz kontraktowy to też nie jest do końca rolnictwo, tylko usługa wykonywana przez rolnika na zlecenie jakiejś firmy. Dlatego perełką polskiego rolnictwa jest mleczarstwo. Niestety wiemy, że my, producenci mleka, będziemy ostatni, gdzie trud i koszty pracy rolnika zostaną docenione w cenie płodów rolnych, czyli mleka. Przez ostatnie lata jako mleczarze nie mieliśmy pomocnej ręki ze strony władz, ale też ze strony społeczeństwa, w oczach którego nasza rola nadal jest niedoceniana. Oczywiście, sporo błędów popełnili też właściciele spółdzielni mleczarskich! Wspomnę choćby o rolnikach z Bielmleku. Na dodatek młodzi ludzie są bardzo niechętni do przejmowania gospodarstw mlecznych swoich ojców.
Mamy sygnały, że wielkie sieci handlowe znów próbują wpływać na obniżenie cen zbytu artykułów mleczarskich od swoich dostawców, argumentując to wojną.
– W tym kryzysowym czasie niestety wychodzi słabość negocjacyjna naszych podmiotów przetwórczych, w tym spółdzielni mleczarskich. I żaden Narodowy Holding Spożywczy nie wygra z wielkimi sieciami handlowymi. Moim zadaniem, jednym z celów powołania tego Holdingu jest niedopuszczenie do niekontrolowanych upadłości polskich zakładów przetwórczych, jak to było w przypadku Bielmleku. W takich przypadkach Skarb Państwa będzie przejmował w ramach Holdingu Spożywczego upadające zakłady, w tym spółdzielnie mleczarskie. Jakim dramatem może być upadek takiego giganta, jakim jest Mlekpol, a to nie są wcale teoretyczne rozważania? Ale rolnicy będą zadowoleni, że nie ma typowej upadłości i że nie będą musieli ponosić jej kosztów. Jednak tym sposobem zostaną wyłączeni z własności spółdzielczej. A w „znacjonalizowanych” spółdzielniach najważniejsze będą legitymacje partyjne.
Powiedział pan, że już niedługo duński warchlak będzie kosztował 700 zł?
– Oczywiście, bo polskiego warchlaka już nie ma. Przy czym nie oznacza to, że Duńczycy zarobią więcej. Gdy warchlak był po 300–400 zł, to Duńczyk zarabiał tyle samo, co teraz, sprzedając go po 700 zł. Bo ma to związek z inflacją i wyższymi kosztami produkcji. Wszak przemysłem narodowym Danii jest produkcja trzody, co jest także następstwem prowadzenia przez rząd tego kraju odpowiedzialnej polityki rolnej.
Czy grozi nam wprowadzenie cen maksymalnych na produkty rolnicze?
– Jest to bardzo groźne i realne zjawisko. Teoretycznie mamy gospodarkę rynkową. W cywilizowanych państwach z punktu widzenia rolniczego mamy ceny rekomendowane. Natomiast nie ma żadnych cen minimalnych i nie powinno być. Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej przy współpracy z Ośrodkami Doradztwa Rolniczego przygotowuje kalkulacje opłacalności każdej produkcji, co trafia na biurko każdego ministra rolnictwa. Porównanie stanu faktycznego z tymi wyliczeniami powinno być powodem do interwencji. Ponadto, różnica pomiędzy wielkością faktyczną produkcji krajowej a realnymi możliwościami też powinna być przyczynkiem do interwencji ministra, czyli do prowadzenia właściwej polityki rolnej. Skoro to państwo polskie i jego obywatele nie byli na tyle świadomi, że w odpowiednim czasie trzeba było wprowadzić mechanizm cen rekomendowanych jednoznacznych z minimalnymi, to teraz wara im od wprowadzania na nasze płody rolne cen maksymalnych. Niestety, takie pomysły są i ktoś wymyślił sobie, że jeśli wprowadzi cenę maksymalną na pszenicę np. na poziomie 2,2 tys. zł, to mąka będzie kosztować 6 zł za kg, ale nie więcej. Dziś mąka kosztuje 2–3 zł za kg i tak naprawdę jest to cena pszenicy, czyli surowca, a nie produktu. Jednak szybko się to zmieni i te ceny mocno pójdą w górę. Dlatego mam apel do rządzących, aby wstrzymali eksport polskich zbóż konsumpcyjnych, ale także paszowych. To pozwoli na większe bezpieczeństwo żywnościowe, wszak ze zbóż konsumpcyjnych powstanie mąka, a z paszowych mleko i mięso. I nie można się zasłaniać, że UE na to nie pozwoli, bo dziś jest wojna i sytuacja wyjątkowa, a Polska jest bardzo blisko tego konfliktu i przyjęła już prawie 2 mln uchodźców, a 2–3 razy tyle może jeszcze przyjechać.
Naszą słabością jest zależność od gazu, ale przecież mamy węgiel, z którego jednak nie korzystamy. W Ostrołęce powstawała nowoczesna elektrownia węglowa. Zakładano, że zostanie uruchomiona w 2024 r. i posłuży co najmniej 40 lat. Rząd włożył w nią półtora miliarda złotych, a rok temu rozpoczęło się jej wyburzanie...
– Rolnictwo oparte jest na energii, dlatego skutki polityki energetycznej odczuwa rolnik i konsument. W polityce energetycznej popełniamy te same błędy, co w polityce rolnej. Nie robimy bilansu dóbr, które mamy i nie skupiamy się na ich zarządzaniu, tylko szukamy złotego środka na zewnątrz. Skoro Polska została obdarzona naturalnymi złożami węgla i mamy wspaniałych inżynierów znających najnowsze technologie jego spalania, które nie są wcale bardziej emisyjne od spalania gazu, to dlaczego z tego nie korzystamy? Tylko żeby dzisiaj odtworzyć kopalnię i wydobywać węgiel, potrzeba minimum 5 lat. Są to skutki lat zaniedbań. Nie kwestionuję uniezależniania się od rosyjskiego gazu i poszukiwania innych alternatywnych źródeł energii, tylko że drogi rosyjski gaz – jak na razie – i tak jest tańszy niż każda alternatywa. Do tego dochodzi niekonsekwencja polskich władz, czego najlepszym przykładem jest sytuacja w Ostrołęce, gdzie podjęto dobrą decyzję budowy elektrowni węglowej z nowymi japońskimi technologiami korzystnymi dla środowiska, a potem ją zburzono. I teraz w sytuacji geopolitycznej może okazać się, że znów będziemy budować elektrownie na węgiel, bo może być to konieczne. Mamy bardzo duże pokłady węgla wysokoenergetycznego, które co prawda leżą głęboko, ale przy obecnych cenach gazu warto po nie sięgnąć i jest to żyła czarnego złota.
Pseudoekologiczny hejt nie tylko osłabił polskie, ale i europejskie rolnictwo, co nabiera znaczenia w obliczu wojny.
– Gdyby zostały zrealizowane postanowienia Zielonego Ładu, to skutki byłyby podobne do tych, które niesie ze sobą wojna. Przy chorych założeniach Zielonego Ładu rolnictwo europejskie nie tylko nie byłoby w stanie eksportować, ale również zapewnić bezpieczeństwa żywnościowego 460 mln mieszkańców UE, co jest dramatem przy nowoczesnej technologii, jaką dysponuje europejskie rolnictwo. Sam Zielony Ład jest katastrofą, a wraz z wojną na Ukrainie oznacza totalną katastrofę. Dopiero wojna na Ukrainie otrzeźwiła większość unijnych polityków. Niedobory żywnościowe na terenie UE są faktem, a nieodpowiedzialne decyzje unijnych polityków spowodują jeszcze jedną rzecz, która mocno nie spodoba się konsumentom, a mianowicie dramatyczny, wręcz lawinowy wzrost cen żywności, którego nie zaakceptuje nawet stosunkowo bogaty konsument z Niemiec czy Francji. Innym wielkim kłamstwem w stosunku do europejskich konsumentów jest to, że rolnictwo ekologiczne da nam lepszą żywność. Po pierwsze, rolnictwo ekologiczne nie jest rozwiązaniem dla naszej dużej populacji, a po drugie, wątła roślina, bez użycia nawozów i środków ochrony roślin, nękana chorobami grzybowymi, da produkt skażony mikotoksynami, co na pewno nie jest zdrowe, a wręcz rakotwórcze.
W jaki sposób można produkować ekologicznie na skażonych glebach holenderskich czy niemieckich, na których przez długi czas stosowano ogromne ilości środków chemicznych i nawozów?
– Da się, ale tylko na papierze. Natomiast jak produkować zdrowo bez atestowania ekologicznego, to najlepiej pokazują polscy rolnicy. W znakomitej większości polskich gospodarstw rolnych nie ma przenawożenia, nie ma bezsensownego zużywania środków ochrony roślin. Dlatego polscy konsumenci mają ekskluzywny produkt, jakim jest polska żywność. Problemem jest to, że polski rząd nie potrafi wprowadzić skutecznego nadzoru i toleruje „gangsterkę” w przetwórstwie. W strukturze przetwórczej, nie licząc mleka, gdzie jest wręcz modelowa sytuacja, mamy molochy, czyli koncerny. To sprawia, że struktura przetwórcza jest zmonopolizowana. Te molochy będą realizować umowy eksportowe, czyli nie dostarczą żywności na rynek wewnętrzny. Moloch może upaść albo przenieść się do innego państwa. I tutaj widoczna jest głupota poszczególnych rządów, które przyczyniły się do likwidacji lokalnych przetwórni – szczególnie ubojni i masarni. Dlatego trzeba zmienić i rozproszyć strukturę przetwórstwa mięsa, warzyw i owoców.
Jedną z kompetencji ministra rolnictwa powinno być znaczące powiększenie strategicznych zapasów żywności.
– Strategiczne zapasy żywności to jeden wielki mit na użytek publiczny, dla zaspokojenia bezpieczeństwa duchowego obywateli. Żadne z państw nie ma i nie jest to możliwe, aby miało rezerwy strategiczne przy tak dużej populacji jak obecnie na dłuższy czas. Natomiast gromadzenie rezerw strategicznych stanowi ciekawy mechanizm interwencji na rynku. Takie rezerwy mogą dać bezpieczeństwo, ale tylko na krótki okres. Uruchamiamy je wpuszczając na rynek, gdy jest klęska żywiołowa lub napływ uchodźców, tak jak teraz. Najlepszą i faktyczną rezerwą strategiczną żywności nie jest gromadzenie zapasów, ale ciągła jej produkcja w dobrze funkcjonujących rodzinnych gospodarstwach rolnych.