Win mogą skosztować turyści, którzy przejeżdżają przez Jerzmanowice albo którzy postanowili spędzić kilka dni w „domku na górze”.Polskie Wydawnictwo Rolnicze
StoryEditorŻycie na wsi

Winnica Jerzmanowice Zdrój urzeka z każdej strony

04.08.2024., 11:00h

Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż winnica na zboczu wzgórza? A jeśli jeszcze to wzgórze leży w Dolinie Kaczawy na Dolnym Śląsku, to mówić trzeba chyba o prywatnym raju. W Jerzmanowicach Zdroju jego właścicielami są Michał Kmita i Anna Kłos, którzy prowadzą tam organiczną winnicę.

Przyjedź do Jerzmanowic po wino pełne życia

Na rozmowę z Anią nie mamy dużo czasu, bo zaraz musi biec na górę – dosłownie – żeby przygotować domek letniskowy dla gości. Tymczasem gospodyni robi kawę. Siedzimy przy prostym, rustykalnym stole w pokoju, który całą jedną ścianę ma ze szkła. Przez nie oglądamy strome zbocze z tarasami porośniętymi winoroślą.

To w tym pomieszczeniu Anna Kłos, właścicielka winnicy Jerzmanowice Zdrój, przyjmuje gości i organizuje degustacje niezwykłego wina.

Jak powstała rodzinna winniczka Michała i Anny?

Mówi, że takich winnic, jak jej i Michała – jej partnera, w Polsce za wiele się nie uświadczy. Ona urodziła się w niedalekim Wilkowie, Michał – w pobliskiej Pielgrzymce.

Michał odziedziczył tu, gdzie siedzimy, stary dom po mamie, ze zboczem, na którym był stary, przerośnięty poniemiecki sad. Początkowo miała być tam trasa slope-style’owa, czyli do jeżdżenia po zboczach, bo oboje mieliśmy „zajawkę” na kolarstwo górskie. Ale szybko zrezygnowaliśmy z pomysłu i zorganizowaliśmy tam małą winniczkę za domem, bo oboje uwielbialiśmy wino. „Zielone” palce Michał wyniósł z domu – mówi Anna.

image
Organiczna winnica to wciąż rzadkość w Polsce. U Anny i Michała wino powstaje wyłącznie z natury – nie jest filtrowane, odkwaszane czy dosładzane. Smakować je w domku na szczycie zbocza – sama rozkosz
FOTO: archiwum

Pamięta z dzieciństwa plewienie chwastów w małym ogródku taty przed blokiem, w którym mieszkali. Robiła to chętnie, żeby tylko tata nie zrobił z nich chwilę później sałatki z pokrzywą, mleczem i młodymi liśćmi rzodkiewki, za którą dziś oddałaby życie.

Rzucał tylko hasło: „Albo plewimy, albo robimy sałatkę”. Nie musiał powtarzać dwa razy, ogród był plewiony natychmiast. Nie znosiłyśmy z siostrami tej sałatki, zawsze był płacz, czułyśmy, jak dosłownie rośnie nam w ustach. Myślałyśmy, że takie rzeczy to jedzą tylko króliki, a ludzie to jedzą sałatę. A tata był chwaściarzem z prawdziwego zdarzenia. Zawsze mieliśmy w domu kolorową herbatę, nigdy nie było u nas czarnej. Kiedy zaczęłam się spotykać z Michałem, robiłam mu napary, wrzucając różne zioła do kubka czy dzbanka. Mówił wtedy, że to „herbata na odczepne”, tylko nieco dosadniej – wspomina z rozbawieniem Anna.

Pozostało 76% tekstu
Dostęp do tego artykułu mają tylko Prenumeratorzy Tygodnika Poradnika Rolniczego.
Żeby przeczytać ten i inne artykuły Premium wykup dostęp.
Masz już prenumeratę? Zaloguj się
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
05. listopad 2024 02:40