Przyjedź do Jerzmanowic po wino pełne życia
Na rozmowę z Anią nie mamy dużo czasu, bo zaraz musi biec na górę – dosłownie – żeby przygotować domek letniskowy dla gości. Tymczasem gospodyni robi kawę. Siedzimy przy prostym, rustykalnym stole w pokoju, który całą jedną ścianę ma ze szkła. Przez nie oglądamy strome zbocze z tarasami porośniętymi winoroślą.
To w tym pomieszczeniu Anna Kłos, właścicielka winnicy Jerzmanowice Zdrój, przyjmuje gości i organizuje degustacje niezwykłego wina.
Jak powstała rodzinna winniczka Michała i Anny?
Mówi, że takich winnic, jak jej i Michała – jej partnera, w Polsce za wiele się nie uświadczy. Ona urodziła się w niedalekim Wilkowie, Michał – w pobliskiej Pielgrzymce.
– Michał odziedziczył tu, gdzie siedzimy, stary dom po mamie, ze zboczem, na którym był stary, przerośnięty poniemiecki sad. Początkowo miała być tam trasa slope-style’owa, czyli do jeżdżenia po zboczach, bo oboje mieliśmy „zajawkę” na kolarstwo górskie. Ale szybko zrezygnowaliśmy z pomysłu i zorganizowaliśmy tam małą winniczkę za domem, bo oboje uwielbialiśmy wino. „Zielone” palce Michał wyniósł z domu – mówi Anna.
Pamięta z dzieciństwa plewienie chwastów w małym ogródku taty przed blokiem, w którym mieszkali. Robiła to chętnie, żeby tylko tata nie zrobił z nich chwilę później sałatki z pokrzywą, mleczem i młodymi liśćmi rzodkiewki, za którą dziś oddałaby życie.
– Rzucał tylko hasło: „Albo plewimy, albo robimy sałatkę”. Nie musiał powtarzać dwa razy, ogród był plewiony natychmiast. Nie znosiłyśmy z siostrami tej sałatki, zawsze był płacz, czułyśmy, jak dosłownie rośnie nam w ustach. Myślałyśmy, że takie rzeczy to jedzą tylko króliki, a ludzie to jedzą sałatę. A tata był chwaściarzem z prawdziwego zdarzenia. Zawsze mieliśmy w domu kolorową herbatę, nigdy nie było u nas czarnej. Kiedy zaczęłam się spotykać z Michałem, robiłam mu napary, wrzucając różne zioła do kubka czy dzbanka. Mówił wtedy, że to „herbata na odczepne”, tylko nieco dosadniej – wspomina z rozbawieniem Anna.