Krzysztof Wróblewski: tej zimy w domach może i będziemy mieli ciepło, ale czy będziemy mieli co jeść? Czy bezpieczeństwo żywnościowe polski jest zagrożone?
Jan Krzysztof Ardanowski: Ciepło w mieszkaniach jest potrzebne i w tej materii rząd robi wiele. Ale faktycznie może okazać się, że nie bardzo będziemy mieli co kupić do jedzenia. Przecież cały łańcuch żywnościowy, czyli rolnicy, producenci, przetwórcy, handel potrzebuje ogromnej ilości energii, by wyprodukować żywność. Dlatego zaopatrzenie gospodarstw rolnych w energię jest sprawą absolutnie kluczową. Wszystkie maszyny, śrutowniki, różnego rodzaju urządzenia stosowane w budynkach inwentarskich, dogrzewanie prosiąt, kurników czy szklarni wymaga mnóstwa energii: i prądu, i gazu. Potrzebny jest także gaz, np. w kurnikach czy szklarniach. Również ogromnym biorcą energii są zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, bez których nie ma produktów finalnych na półkach sklepowych. Mam więc obawy, że zimą rzeczywiście może zabraknąć energii do prowadzenia produkcji np. mleczarniom. To uderzy w rolników, bo co zrobią z mlekiem, jeżeli się okaże, że mleczarnia nie będzie w stanie fizycznie go odebrać? Pewne działania pozytywne już są. Dla gospodarstw, które nie mają hodowli zwierząt i są stosunkowo nieduże, zamrożenie cen energii do 3000 kWh prawdopodobnie wystarczy. Ale w przypadku dużych gospodarstw hodujących bydło, świnie czy drób limit ten jest absolutnie kroplą w morzu potrzeb. Uważam, że trzeba im bardziej pomóc. Udało się to na przykład w przypadku polskiego ogrodnictwa szklarniowego, dla którego rząd zabezpieczył miał węglowy. Dzięki temu nie będziemy musieli sprowadzać ogórków i pomidorów z Izraela czy Afryki.
Tu warto wrócić pamięcią do czasów II wojny światowej. Wtedy całej Polsce bezpieczeństwo żywnościowe zapewniali rolnicy, mimo że za kolczykowaną świnię szli do obozu koncentracyjnego lub pod topór. Społeczeństwo polskie, a nawet młodzi rolnicy powinni sięgnąć do przeszłości, do rodzinnych dokumentów i uzmysłowić sobie, jak wtedy wyglądało zaopatrzenie w żywność.
Wśród naszych redaktorów też są smutne historie. Pradziadkowi Andrzeja Rutkowskiego rycerski Wermacht w 1939 roku ściął głowę szablą i wywiesił na patyku, a sąsiadów zastrzelił. Dziadek Marka Kalinowskiego był w obozie Gusen, gdzie padł ofiarą eksperymentów medycznych. Niestety, nie mówi się o tych pogromach rolników i ich rodzin.
Jakie konkretnie szkody poniosło polskie rolnictwo w czasie II wojny światowej?
Powszechnie wiadomo, że w czasie II wojny światowej zginęło około 6 milionów Polaków. Ale straty w rolnictwie są mniej znane, więc warto te dane przypomnieć. W czasie wojny Niemcy spalili ponad 800 polskich wsi. Zarekwirowali do celów wojennych około 2 milionów koni, około 4 milionów sztuk bydła i ponad 5 milionów sztuk trzody chlewnej. Poza tym wywieźli z Polski na front wojenny miliony ton zboża. Przez całą wojnę były także kontyngenty nałożone na rodziny rolnicze, które same klepiąc biedę musiały dostarczać żywność, bo jeśli tego nie zrobiły lub usiłowały zatrzymać coś dla siebie czekała ich kara śmierci. Niemieckie pociągi, które wracały z frontu wywoziły z Polski i Ukrainy czarnoziem. Niemcy zabrali też około 2 milionów gospodarstw rolnych w Polsce. To jest też los mojej rodziny. Dziadkowie ze strony mamy i taty mieli przed wojną swoje gospodarstwa: jedno kilkanaście hektarów, drugie około 8. Niestety, zostały zabrane przez Niemców, co dziadków skazało na poniewierkę. Z tych przejętych gospodarstw nie wolno im było nic zabrać, tyle tylko co w ręce mogli wziąć. Mądra babcia wzięła pierzynę, ciepłą odzież, święte obrazy i kawałek słoniny z zabitego po kryjomu świniaka. Natomiast w przedwojennym murowanym domu dziadka Ardanowskiego Niemiec hodował świnie z całą gnojowicą. Cały budynek został więc zdewastowany. Taki był los polskiej wsi. O tym, że ponieśliśmy ogromne straty powinno też dowiedzieć się społeczeństwo Niemiec.
Nie tylko Niemiec. Uważam, że również rolnicy francuscy, holenderscy muszą wiedzieć, że za świnię w Polsce szło się pod ścianę, że dorobek wielkich niemieckich gospodarstw jest okupiony niewolniczą pracą polskich chłopów. Ta informacja powinna się przebić do społeczeństwa Europy Zachodniej.
Czy może się Pan podjąć sformułowania takiego listu do niemieckich rolników, który opublikujemy na łamach TPR? Poprosimy także Karola Bujoczka, redaktora naczelnego Topagrar Polska o zamieszczenie listu w gazecie, a także w niemieckiej wersji Topagrar.
Jako dziennikarz jeździłem w delegacje po Polsce w latach 80 i 90 osiemdziesiątych i spotykałem wyniszczonych rolników po bolesnych przejściach. Jedna z pań powiedziała mi wtedy, że trafiła na dobrego bauera, bo zapraszał ich do stołu, co było zakazane przez III Rzeszę. Niestety, jestem przekonany, że większość polskich rolników, młodych i ze średniego pokolenia, nie pamięta, ile krwi spuszczono z ich gospodarstwa, z ich ojcowizny na rzecz powiększenia majątku tysiącletniej Rzeszy.
- Z różnych przekazów wiemy, że zdarzali się Niemcy, którzy wstydzili za to, że biorą udział w hitlerowskiej machinie i pomagali Polakom. Ale byli również wyjątkowi łajdacy. W świadomości Polaków powinna zaistnieć tak zwana Zbrodnia Pomorska, o której mało się mówi. To było działanie Niemców na terenie przedwojennego województwa pomorskiego z siedzibą w Toruniu. Tam Niemcy przygotowali listę ponad 60 tysięcy Polaków, w tym również dobrych rolników i liderów społeczności rolniczej oraz urzędników, księży i ziemian do natychmiastowej eksterminacji. Wykonano wtedy ponad 30 tysięcy mordów na Polakach, m.in. w lasach Piaśnicy, w Dolinie Śmierci w Fordonie i w wielu innych miejscach. Morderstwa te były okropne. Niemcy zabijali Polaków często nie poprzez rozstrzelanie, tylko uderzenie łopatą w głowę. I mordy te były wykonywane nie przez Wehrmacht, tylko w pierwszych tygodniach robili to miejscowi Niemcy-sąsiedzi. Założyli oni organizację Selbstschutz Westpreussen, której szefem był wyjątkowy łajdak Ludolf von Alvensleben z Ostromecka pod Bydgoszczą. Cały mechanizm zbrodni niemieckiej, nie żadnej nazistowskiej, ograbił Polskę i sprawił, że wyszliśmy z tej wojny niby zwycięzcy, a w sensie ekonomicznym i ludnościowym głęboko zniszczeni. Część polskiego majątku trafiła do gospodarki niemieckiej, do majątku gospodarstw niemieckich i warto, by również społeczeństwo niemieckie o tym wiedziało. Trzeba tę sprawę ruszyć, ale myślę, że również trzeba będzie zacząć mówić o odpowiedzialności Rosji Sowieckiej. Zabrali 8000 km kw. Polski na Wschodzie, wymordowali pół miliona naszych rodaków, wysiedlili na Syberię, nakradli mnóstwo dóbr kulturalnych i zabytków Polski.
Odszkodowania polskim rolnikom i Polsce należą się, kolokwialnie mówiąc, jak psu zupa.
- Jeżeli mamy stanąć gospodarczo na nogi, to musimy się wzmocnić w kolejnych latach i przestać być podczepieni do gospodarki niemieckiej. Był taki czas, który szczęśliwie się kończy, że byliśmy skazani na sprzedawanie taniej siły roboczej i na klepanie blachy w Polsce do niemieckiego samochodu, na czym zarabiała firma niemiecka. Teraz nadszedł czas, żeby Polska ekonomicznie się wzmacniała. Środki z reparacji wojennych na wzmocnienie polskiej gospodarki, które są należnym odszkodowaniem Niemców za czas wojny, powinny trafić do Polski.
Dziękuję za rozmowę.