– W tym roku o mało nie odwołano u nas nabożeństwa rezurekcyjnego w Wielkanoc, bo wiernych kroczących w procesji wokół kościoła zaatakował bóbr. Na szczęście na miejscu byli strażacy i złapali agresywne zwierzę – opowiada gospodarz. – Jednak widok bobra w centrum wsi, kilka kilometrów od rzeki nikogo specjalnie nie zdziwił. Jest takie zatrzęsienie, że spotkać je można dosłownie wszędzie. Wszyscy mają już tego dość, ale odpowiedzialne instytucje nic z tym nie chcą zrobić. Jak tak dalej pójdzie, bobry doprowadzą do ruiny również mnie i moją rodzinę.
Tamy i tunele
Marian Marcinkowski prowadzi 30-hektarowe gospodarstwo ukierunkowane na hodowlę koni. Posiada stado liczące kilkanaście sztuk rasy małopolskiej oraz huculskiej. Znakomitą większość użytków stanowią więc łąki i pastwiska.
Tak wygląda łąka rolnika z Łopuszna po usunięciu jednej z bobrowych zapór przy użyciu ciężkiego sprzętu
– Przed kilkunastu laty większość moich łąk znalazła się w granicach obszaru Natura 2000. Ktoś wpadł na genialny pomysł, by zasiedlić te tereny bobrami – wyjaśnia nasz rozmówca. – W ciągu kilku lat zwierzęta tak się rozmnożyły, że zaczęły się problemy. Melioranci na chronionych terenach nie pogłębiali już rzek i kanałów, więc bobry mają wymarzone warunki. Teraz uniemożliwiają rolnikom normalne gospodarowanie, a do tego zagrażają wszystkim mieszkańcom. Woda z rzek i strumieni, gdzie budują żeremie, zalewa pola, łąki a często i posesje.
Agencyjna logika
– Część moich łąk graniczy z rzekami: Czarną Lewą i potokiem Mokre. W 2013 roku mieliśmy wiosną ulewne deszcze, więc i tak na łąkach było mokro. Do tego bobry zbudowały kilka tam, więc woda zalała wszystko i stała prawie do jesieni – wspomina hodowca. – Ten grunt należy do obszaru Natura 2000, więc obowiązują mnie obostrzenia. Kosić mogę dopiero w sierpniu, bo lęgnące się tam dzikie ptaki, które muszą mieć spokój. Kosić się jednak w ogóle nie dało, więc gdy woda opadła, mogłem tam jedynie wypasać konie. Bobrowych tam bałem się ruszać, bo za to grożą surowe kary. Urzędnicy z ARiMR skontrolowali mi jednak grunty i cofnęli wszystkie dopłaty, zarówno obszarowe, jak i rolnośrodowiskowe. Uznali, że niewłaściwie użytkowałem te grunty, ignorując zupełnie okoliczności, które mnie do tego zmusiły.
Wiosną 2014 r. sytuacja się powtórzyła, łąki znów znalazły się pod wodą z powodu bobrowych żeremii. W kwietniu 2014 r. gospodarz zwrócił się więc do Świętokrzyskiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych z pisemną prośbą o udrożnienie rzek i kanałów na jego gruntach. Chciał bowiem mieć dowody na to, że podjął odpowiednie starania o ratowanie gruntów i zielonki. Na odpowiedź musiał czekać do czerwca. Z oficjalnego pisma dowiedział się, że ŚZMiUW dokonał wizji lokalnej i inspektorzy dostrzegli nadmiar bobrów i bezmiar szkód, jakie wyrządzają. Dowiedział się też, że Zarząd Melioracji wystąpił do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Kielcach o zgodę na rozebranie tam. Termin i zakres prac Zarząd Melioracji uzależnił jednak nie tylko od uzyskanego pozwolenia, ale również od zasobności własnego budżetu.
– Co ciekawe, ARiMR najpierw cofnął mi dopłaty, a dopiero po fakcie poinformował, że mogłem wystąpić o wydłużenie terminów na wykonanie wymaganych zabiegów i prac na spornych gruntach – skarży się rolnik. – Tłumaczyłem, że nie skosiłem łąk, bo zwyczajnie nie mogłem. Dowodziłem, że zrobiłem co w mojej mocy, by doprowadzić łąki do właściwego stanu, pokazywałem korespondencję z Zarządem Melioracji i RDOŚ. Urzędnicy w ARiMR byli jednak głusi na te argumenty. Według nich sam powinienem zrezygnować z ubiegania się o dopłaty, bo skoro wiedziałem że są bobry, powinienem przewidzieć, że będą chciały zbudować tamy.
Śmiechu warte?
– Odwoływałem się od tych decyzji, bo uważam, że jako właściciel gruntów rolniczych miałem prawo z nich korzystać. Miałem też prawo oczekiwać, że państwowe urzędy i instytucje zrobią co do nich należy, by mi to umożliwić – uważa świętokrzyski hodowca. – Jakim więc prawem urzędnicy rządowej agencji karzą mnie za indolencję innych państwowych urzędników! Ja nie wyrażałem zgody na to, by państwo na moim gruncie hodowało bobry.
– Z roku na rok zbieram coraz mniej zielonki i muszę dokupować coraz więcej paszy dla zwierząt. Niszczę sprzęt i narażam życie na zrytych przez bobry gruntach. Łąki mi dziczeją, bo nie sposób ich normalnie użytkować. Ziemia traci wartość i ja na każdym kroku tracę – skarży się właściciel łąk pod Łupusznem. – W normalnych warunkach rozwijałbym hodowlę, bo mam wystarczający areał, by o tym myśleć. Ale nie mogę, bo państwo zasiedla mój grunt szkodnikami i pozbawia mnie jedynego źródła utrzymania. Przecież ja jestem rolnikiem i z tej ziemi żyję. Tymczasem Agencja zamiast wspierać mnie jako rolnika, to karze i jeszcze bardziej pogrąża. Czwarty rok nie dostaję dopłat! Muszę brać kredyty, by utrzymać hodowlę. Dlaczego rządowa agencja, która służyć ma rolnikom, robi wszystko bym z rolnictwa zrezygnował? – pyta nasz bohater.
– Tamy bobrowe pojawiają się co rusz, nawet na najmniejszych strugach, przepływających przez moje łąki – skarży się Marian Marcinkowski
– Gdy po uznanym odwołaniu zadzwoniłem do ARiMR w Kielcach by spytać, kiedy dostanę pieniądze, urzędnik roześmiał się do słuchawki, mówiąc że: „Nigdy, bo właśnie znowu panu cofnęliśmy dopłaty”. Jego najwyraźniej ta sytuacja bawiła. Jak można tak traktować ludzi? Ja od kilku lat zamartwiam się, a dla urzędnika to jest śmiechu warte…
Wszyscy bezradni
Co najmniej od 2010 r. rolnik regularnie, ale bezskutecznie interweniuje w sprawie szkód wywoływanych przez bobry w Świętokrzyskim Zarządzie Melioracji i Urządzeń Wodnych oraz Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Nie ma większych zastrzeżeń do Zarządu Melioracji, bo zdaje sobie sprawę, iż ma on w tej sprawie związane ręce. Bobry są pod ochroną, więc każdorazowa ingerencja wiąże się z długotrwałą papierkową procedurą. Od RDOŚ Marian Marcinkowski wielokrotnie domagał się wysiedlenia bobrów z terenów użytkowanych rolniczo lub redukcji populacji zwierząt w inny sposób. RDOŚ w swoich odpowiedziach przyznaje, że populacja ta uległa nadmiernemu rozmnożeniu w regionie. Wciąż jednak powtarza ten sam argument.
– Problem jednak w tym, że nikt żadnej strategii od 7 lat nie opracował. RDOŚ stwierdza, że bobrów jest za dużo i że zasiedliły już wszystkie rzeki i strumyki w całym regionie. Nie ma więc już gdzie ich wywozić, bo wszędzie sytuacja jest podobna – ubolewa rolnik z Łopuszna. – Jednak ani mnie, ani żadnego innego rolnika w naszej gminie nikt przed 10 laty nie pytał o zgodę na wypuszczanie bobrów. Odrzucano też wnioski o odstrzał redukcyjny bobrów. Teraz odstrzał jest ponoć możliwy, ale myśliwi nie są zupełnie zainteresowani takimi polowaniami. Uważają, że wymaga to od nich zbyt wiele zachodu, a korzyść żadna.
Zdaniem urzędników
My również zwróciliśmy się do RDOŚ w Kielcach i zapytaliśmy, w jaki sposób zamierzają zaradzić pladze bobrów i powodowanym przez nie szkodom w gminie Łopuszno. Napisaliśmy również do ARiMR, by dowiedzieć się, z jakiego powodu karze rolnika za błędy i bezradność innych rządowych resortów. Wicedyrektor Świętokrzyskiego Oddziału ARiMR Józef Cepil, odpowiada, iż ani RDOŚ ani ŚZMiUW nie podlegają Agencji, więc nie ma ona wpływu na ich działalność. Natomiast jeśli chodzi o przyznawanie płatności bezpośrednich, rolnośrodowiskowych i innych, ubiegający się o nie rolnik musi spełniać określone wymogi i kryteria. „Ponadto w przypadku płatności rolnośrodowiskowych, rolnik podejmuje zobowiązanie, które trwa 5 lat i jego powierzchnia jest określana na podstawie powierzchni zatwierdzonych w pierwszym roku zobowiązania. Dodać również należy, że powierzchnia tego zobowiązania nie może ulec zmianie w kolejnych latach zobowiązania w wariantach/pakietach określonych w rozporządzeniu rolnośrodowiskowym. Zatem, jeżeli w pierwszym roku część zgłoszonych wnioskiem gruntów rolnych nie spełniała warunków i wymogów, aby je objąć zobowiązaniem, to w kolejnych latach rolnik nie mógł ich włączyć do powierzchni zobowiązania w wariantach/pakietach określonych rozporządzeniem rolnośrodowiskowym, gdyż włączenie ich do powierzchni zobowiązania byłoby niezgodne z przepisami ww. rozporządzenia” – argumentuje dyrektor świętokrzyskiego oddziału Agencji. Część zaś gruntów zgłoszonych przez Mariana Marcinkowskiego do zobowiązania, w opinii urzędników ARiMR już w pierwszym roku zobowiązania nie spełniała wymogów trwałego użytku zielonego. W konsekwencji odebrano mu również płatności za lata kolejne.
Grzegorz Tomczyk