- Jak pan ocenia kondycję wsi i polskiego rolnictwa w 27 lat po przełomie 1989 roku?
– Z ponad 2 mln gospodarstw rolnych w 1989 r. zostało ok. 1,3 mln. Wieś jest rozbita politycznie i związkowo, jest mało aktywna. Nie ma wspólnej, mocnej reprezentacji, która wskazywałaby najważniejsze problemy do rozwiązania oraz sposoby radzenia sobie z nimi. I która, gdy trzeba, potrafiłaby uderzyć pięścią w stół, aby wymusić realizację tych rozwiązań. Reaktywowane po 1989 r. izby rolnicze pełnią rolę samorządu gospodarczego, ale mają małą siłę przebicia i są mało skuteczne. Gdyby były bardziej aktywne, w wyborach do izb brałoby udział więcej niż 3 proc. wiejskiego elektoratu. W obecnej sytuacji trudno mówić o poważnym mandacie społecznym. Spółdzielczość rolnicza tak niefortunnie kojarzona z okresem PRL, a tak ważna na wsi, przetrwała właściwie tylko w polskim mleczarstwie. Wieś się wyludnia i pogrąża w marazmie. Potrzebuje pomocy, ale też sama musi sobie pomóc. Trzeba przeciwdziałać powszechnej migracji zarobkowej na Zachód młodych ludzi, dowartościować kobiety mieszkające, pracujące i działające na wsi. W ostatnich latach renesans przeżywa ruch kół gospodyń wiejskich. To tylko jeden z przykładów wielkiego potencjału, jaki jest w polskiej wsi.
- To czarny obraz. Bo czy zmniejszenie liczby gospodarstw to nie jest efekt procesu modernizowania się polskiej wsi, zwiększania powierzchni gospodarstw kosztem ich liczby?
– To oczywiste, że duże gospodarstwa rolne pełnią ważną rolę w nowoczesnym rolnictwie, konkurującym ze światową gospodarką i one głównie produkują na rynek. Choć należy pamiętać, że są najbardziej narażone na wahania koniunktury. Dzięki ustawie zakazującej sprzedaży ziemi rolnej obcokrajowcom proces koncentracji powinien przyspieszyć, cena spadła, dokupienie ziemi do produkcji jest łatwiejsze. Ale rolnictwo w Polsce to nie tylko wielkie przedsiębiorstwa. Większość to małe kilkuhektarowe gospodarstwa na Zamojszczyźnie, w Małopolsce czy na Podkarpaciu. Z dnia na dzień nie zapadną się pod ziemię. Ludzie, którzy z dziada pradziada tam żyją i pracują, powinni mieć możliwość godnej egzystencji. Nie brakuje na świecie państw rozwiniętych, np. Japonia i Chiny, gdzie gospodarstwa też są niewielkie i mają się dobrze.
- Mówi pan, że wieś nie ma swojej reprezentacji. Są przecież izby rolnicze, była Samoobrona, są liczne branżowe organizacje, cały czas działa PSL.
– O izbach rolniczych już mówiłem. Ich mandat jest słaby, a możliwości niewielkie. Samoobrona, zresztą partia demagogiczna, praktycznie nie istnieje. PSL, który prawie przez wszystkie lata po 1989 r., współtworzył ekipy rządowe, jest na granicy progu wyborczego. Jego liderzy od lat bardziej niż wsią są zajęci stanowiskami rządowymi i samorządowymi na różnych szczeblach, niejednokrotnie mając też udział w różnych aferach. Wieś odwróciła się od tej partii i w ostatnich wyborach parlamentarnych postawiła na PiS.
- Dlaczego?
– Myślę, że stało się tak nie tylko dlatego, że wahadło wyborcze przechyliło się w drugą stronę, że ludzie byli znużeni koalicją PO-PSL. „Program 500 +” też wszystkiego nie tłumaczy. PiS ma ciekawy i zwarty program dla wsi. Zwycięstwo prezydenta RP Andrzeja Dudy i PiS na wsi, to wielkie zobowiązanie dla tej partii i tego środowiska. Ci politycy nie mogą tego zaufania zawieść. Polska wieś nie może już sobie pozwolić na cztery zmarnowane lata. Rośnie, szczególnie odczuwany na wschodzie Polski, import zboża z Ukrainy. Coraz głośniej mówi się o podpisaniu porozumienia o wolnym handlu między Unią Europejską a Kanadą. Rząd musi się zmierzyć z problemami polskiej wsi. Ma na to szansę, warto mu w tym pomóc. To ostatni moment, żeby pewne sprawy załatwić. Za trzy lata będzie za późno.
- Co jest najistotniejsze w tym programie?
– Dla mnie, patrzącego przez pryzmat małych gospodarstw, niewielkich społeczności zamojskiej wsi, najważniejsze jest tworzenie i usprawnianie prawnych mechanizmów sprzyjających ożywieniu gospodarczemu. Tak, aby nie szkodzić aktywności społecznej i przedsiębiorczości. Dobry przykład to wspomniany już projekt pozwalający na nieopodatkowaną sprzedaż własnych produktów rolnych.
- Jakie jeszcze dziedziny wymagają, pana zdaniem, interwencji?
– Marzy mi się renesans spółdzielczości rolniczej, kółek rolniczych. Przecież nie każdy rolnik musi mieć na podwórku kombajn. Niezwykle ważne jest wspieranie drobnego przetwórstwa, grup producenckich. Na wsi powstają olejarnie, serowarnie, małe młyny, przetwórnie owoców, warzyw. Jasne, że to nie jest rozwiązanie dla wszystkich. Ale każde tego typu udane rodzinne przedsięwzięcie, to udane życie na wsi grupy osób. Trzeba wspierać taką przedsiębiorczość, ułatwiać jej życie, a nie pętać nieżyciowymi przepisami. Dlatego bardzo wskazany byłby przegląd tych wszystkich inspekcji działających na obrzeżach rolnictwa. Jest już ich tyle, że rolnik nie zna dnia ani godziny. Ludzie, którzy mieli kontakt z rolnictwem na zachodzie Europy mówią, że tam jest nie do pomyślenia, żeby na każdym kroku poddawać producentów tak drobiazgowym i rygorystycznym kontrolom. Potrzebujemy ubojni, masarni. Nie w odległości 100 czy 200 km, ale na miejscu, na wzór dawnych GS-ów. No bo jak można produkować, gdy nie ma gdzie sprzedawać? A jeśli już to cwaniakom? Wiem o czym mówię, bo w latach 70. zajmowałem się przetwórstwem warzyw ze swojej produkcji, kisiłem kapustę, ogórki. Prowadziłem młyn. Współpracowałem wtedy ze spółdzielnią ogrodniczą w Tomaszowie Lubelskim.
- Jak to przeprowadzić?
– Warto pamiętać, że wieś i tereny wiejskie to nie tylko rolnictwo. To także lasy, gospodarka wodna. W sumie jakieś 90 proc. powierzchni Polski. Szkoda, że w rządzie nie ma polityka w randze wicepremiera, który odpowiadałby za rolnictwo, wieś, otoczenie rolnictwa i ochronę środowiska.
Nad tym wszystkim warto dyskutować. Wieś zawsze „miała” najwięcej czasu zimą. Proponuję spokojną i wyważoną debatę nad programem rolnym PiS. Zastanówmy się wspólnie, co jest najpilniejsze, co najważniejsze i róbmy to. Tu i teraz. Widziałbym tutaj dużą rolę dla „Tygodnika Poradnika Rolniczego”. Największej i najwięcej wiedzącej o problemach wsi gazety w Polsce. Jednego z jej redaktorów naczelnych, Krzysztofa Wróblewskiego, poznałem jeszcze w latach 90., gdy był redaktorem „Gromady-Rolnika Polskiego”. Bardzo go cenię i wiem, że jest otwarty na pisanie o problemach wsi i rolnictwa. Od lat jestem prenumeratorem „Tygodnika.” W swoim środowisku powołaliśmy nawet klub czytelników tej gazety. Może właśnie na łamach „Tygodnika” powinna się taka debata odbyć?
- Jest pan aktywny w Stowarzyszeniu na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski, którym kieruje minister środowiska prof. Jan Szyszko.
– Na Wydziale Zamiejscowym KUL w Tomaszowie Lubelskim zorganizowałem kilka konferencji na temat idei zrównoważonego rozwoju terenów niezurbanizowanych. Dotyczyły ochrony i pielęgnacji środowiska m.in. wykorzystania lasów w programie pochłaniania dwutlenku węgla.
- Na rzecz idei zrównoważonego rozwoju działa pan również w praktyce?
– To prawda. Mój przyjaciel, prof. dr hab. Roman Niżnikowski ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, pracuje z sukcesami nad syntetyczną linią owiec. To wrober roztoczański, o czarnym zabarwieniu wełny i jednocześnie o dobrym umięśnieniu. Krzyżówki odbywają się z myślą o stworzeniu rasy odpowiedniej dla terenów południowo-wschodniej Polski. Widzę w tym projekcie szansę na ożywienie zamierającej wsi roztoczańskiej. Chodzi o surowiec do jedzenia i na sprzedaż. Owce te spełniają również rolę „żywych kosiarek” chroniących krajobraz przed degradacją. Ich hodowla to szansa na aktywizację ludności. Zamiast wyjeżdżać do Londynu i pracować na zmywaku albo żyć z zasiłku, młody człowiek może spróbować związać swoją przyszłość z tymi terenami i z owczarstwem.
- Dziękuję za rozmowę.
Stanisław Majdański urodził się 19 marca 1949 r. w Typinie w pow. tomaszowskim. Pochodzi z chłopskiej rodziny o tradycjach patriotycznych i ludowych. Jest absolwentem LO im. Bartosza Głowackiego w Tomaszowie Lubelskim. W 1970 r. ukończył Techniczną Szkołę Budownictwa Okrętowego w Gdańsku. W 1977 r. ukończył studia na Politechnice Lubelskiej, a w 2001 r. Podyplomowe Studium Wyceny i Oceny Zasobów Przyrodniczych w SGH i SGGW w Warszawie. W tym samym roku ukończył Wyższą Szkołę Humanistyczną w Pułtusku na kierunku Politologia. Odznaczony krzyżem oficerskim orderu Polonia Restituta, a ostatnio Krzyżem Wolności i Solidarności przyznanym przez prezydenta Andrzeja Dudę.
Całe lata 80. był aktywny w antykomunistycznym podziemiu. Był jednym z założycieli rolniczej „Solidarności”. W 1981 r. uczestniczył w chłopskim strajku na Podkarpaciu, zakończonym podpisaniem porozumień rzeszowsko-ustrzyckich. Współorganizował duszpasterstwo rolników indywidualnych, współtworzył, redagował i kolportował opozycyjny biuletyn „Roztocze”. W 1984 r. został z tego powodu aresztowany i skazany.
W pierwszych częściowo wolnych wyborach w 1989 r. został posłem z listy Komitetu Obywatelskiego. Był wtedy jednym z najbliższych współpracowników Romana Bartoszcze. Razem z nim wstąpił do zjednoczonego 5 maja 1990 r. PSL, przewodniczył tej partii na Zamojszczyźnie. Po siłowym usunięciu Romana Bartoszcze z tej partii opuścił ją. W 1994 r. współtworzył Stowarzyszenie Wspierania Rozwoju Ziemi Tomaszowskiej, został też radnym miejskim. Rok później jako pomysłodawca i współorganizator zaangażował się skutecznie w utworzenie w Tomaszowie filii KUL.
W 1997 roku został senatorem z listy Akcji Wyborczej Solidarność, podejmował wiele inicjatyw ważnych dla środowiska lokalnego. W latach 1998-2002 był radnym wojewódzkim. Obecnie jest wiceprezesem Stronnictwa Ludowego „Ojcowizna” RP. Program Stronnictwa nawiązuje do idei agraryzmu i zapisów porozumień rzeszowsko-ustrzyckich ujętych w Konstytucji Wsi Polskiej.
Jest wiceprezesem Stowarzyszenia na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski, a od ub. roku przewodniczącym Rady Nadzorczej Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Lublinie. Prowadzi specjalistyczne gospodarstwo w Typinie, zajmuje się uprawą malin, jest współwłaścicielem młyna. Żonaty, ma dwie córki i syna. Jest szczęśliwym dziadkiem, ma siedmioro wnucząt.