KE podczas negocjacji z Polską traktowała nasz kraj jak kolonię i narzucała niekorzystne rozwiązania
Dlaczego negocjacje z Ukrainą w sprawie sprzedaży tamtejszej żywności w UE i w Polsce są tak ważne dla Polski, ale jeszcze bardziej dla Unii? Bo jak zauważył niedawno Taras Kaczka, ukraiński wiceminister gospodarki, Ukraina przeniknęła już na europejskie rynki, pokazała siłę swego rolnictwa i z takiej pozycji rozpoczyna negocjacje o przystąpienie do UE.
Pamiętamy, jak negocjowała Polska. Narzucano nam wiele niekorzystnych rozwiązań, których symbolem było utrzymywanie niższych dopłat bezpośrednich do 2013 r. i niewielka, w porównaniu do dzisiejszej produkcji, kwota mleczna (8,5 mld l). W środku kryzysu w 1999 r. (żywiec kosztował wówczas 1,8 zł/kg). Unia zalewała także nasz rynek tanią wieprzowiną, której eksport wówczas dotowała. Wstrzymywała import polskich serów pod pretekstem niespełniania wymogów sanitarnych przez spółdzielnie mleczarskie albo z dnia na dzień zakazywała importu wiśni (oczywiście w środku sezonu). Czy byliśmy wówczas krajem drugiej kategorii? Nie! Byliśmy traktowani jak afrykańska kolonia dostarczająca niewolników. Bruksela robiła z nami co chciała.
Negocjacje z Ukrainą w kwestii handlu produktami rolnymi to dopiero początek prawdziwej batalii
Tego o Ukrainie dziś powiedzieć nie można. Ukraińcy wykazali się większym sprytem. Oni są już w Unii Europejskiej poprzez ogromny eksport. I nie chodzi tu o ustępstwa poczynione z powodu rosyjskiej agresji. Europejskie organizacje rolnicze i rządy właśnie zaczynają się budzić i rozumieć, czym będzie przyłączenie do Unii 41 mln ha użytków rolnych, w tym 32 mln ha gruntów ornych, czyli 27% powierzchni takich gruntów w Europie. Dodać do tego trzeba, że 28 mln ha to czarnoziemy. Obecne negocjacje zarówno w Brukseli, jak i w Warszawie nie zakończą gospodarczych sporów o rolnictwo z Kijowem. Te spory dopiero się rozpoczynają. Polscy rolnicy, domagając się wstrzymania (regulacji) importu zboża z Ukrainy, oddają Europie Zachodniej ogromną przysługę.
Dwie katastrofy w tym samym czasie: epidemia ASF i krach na rynku mleka
W tym roku mamy dwie ważne, okrągłe rocznice. Dziesięć lat temu do Polski trafił ASF, za sprawą dzików znalezionych w rzeczce na granicy z Białorusią. Choroba przeorała polską i europejską produkcję trzody chlewnej.
Nieco później rosyjska obrona przeciwlotnicza zestrzeliła malezyjski samolot pasażerski nad Ukrainą. Ostatecznie doprowadziło to do nałożenia na kraje Unii Europejskiej sankcji, które odmieniły oblicze zwłaszcza polskiego mleczarstwa eksportującego sery żółte właśnie do Rosji. Zaraz po kryzysie wywołanym załamaniem eksportu na Wschód, przyszedł ten spowodowany likwidacją kwot mlecznych w 2015 r. Średnia cena skupu mleka spadła do poziomu 1 zł/l, a w wielu mleczarniach płacono po 90 gr/l i mniej. Dostawców mleka niejako na odchodnym dobiły kary za przekroczenie kwot, nałożone przez Komisję Europejską.
ASF zaczął się od dwóch padłych dzików. Czy znalazły się w Polsce, dzięki "białoruskiej ładzie"?
Ale wróćmy do afrykańskiego pomoru świń. Popularny był wówczas taki żart: Dlaczego na granicy znaleziono tylko dwa padłe na ASF dziki? Bo tyle wchodzi do bagażnika białoruskiej łady.
Dziś, po doświadczeniach hybrydowych wojen z Białorusią, w których bronią byli – i nadal są – ludzie (uchodźcy), wykorzystanie padłych dzików do zaatakowania sąsiedniego kraju wydaje się szczytem humanitaryzmu. Przestaje być też wyłącznie teorią spiskową. Przypomnijmy, że choroba „skakała” później do Czech, a nawet Belgii. W Warszawie amerykańskie Federalne Biuro Śledcze (FBI) zorganizowało szkolenie dla naszych służb weterynaryjnych nt. chorób zwierząt jako broni biologicznej.
Tak czy inaczej, produkcja trzody chlewnej w Polsce poniosła na skutek ASF ogromne straty. Traciło państwo, bo ponosiło koszty likwidacji ognisk i wypłaty odszkodowań, tracili też rolnicy, bo państwo często odmawiało wypłaty odszkodowań za zabite świnie, zasłaniając się rzekomym brakiem bioasekuracji.
Oba kryzysy w rolnictwie miały ten sam efekt - konsolidacja gospodarstw i odpływ tych najmniejszych
Kryzys na rynku mleka sprzed 10 lat przyniósł falę likwidacji gospodarstw produkujących mleko. Ci, którzy go przetrwali, nie pożałowali. Tłuszczowy boom, który nastąpił po załamaniu z lat 2014/2015, odpłacił w dwójnasób.
Każdy z tych kryzysów, czy to na rynku mleka, czy trzody, miał zawsze ten sam efekt – dalszą konsolidację. Niewielkie gospodarstwa rezygnowały z produkcji, przybywało tych większych i wielkich. Jednocześnie rzeczywistość zadawała kłam ekonomicznym teoriom. Bo przecież wraz ze spadkiem produkcji wieprzowiny w Polsce jej ceny nie rosły. Dzieje się tak, bo funkcjonujemy na rynku europejskim oraz światowym. To one wpływają na ceny mleka w Polsce, a import z Belgii, Holandii czy Hiszpanii pozwala utrzymać ceny skupu świń nad Wisłą na niskim poziomie.
Dziś rolnictwo znów jest w kryzysie, na które coraz większy wpływ mają światowe rynki i zyski sieci handlowych
Dziś znów się z tym borykamy. Ceny skupu mleka spadają, bo nie rośnie jego spożycie, za to rośnie VAT na żywność. Sieci handlowe już zapowiedziały, że przywrócenie tego podatku wezmą na siebie i klienci nie zauważą tego w swoich portfelach. Ale tak naprawdę, zapłacą za to wszyscy dostawcy żywności do sklepów. Na to wszystko nakładają się kłopoty gospodarcze Chin, które są największym importerem mleka na świecie. Ta część mleka, której nie wypiją Chińczycy, trafia m.in. na rynki tradycyjnie zarezerwowane dla dostawców z Europy, także z Polski. W efekcie, nowozelandzkie pełne mleko w proszku wypiera unijne, a więc i nasze produkty z Afryki Północnej.
Paweł Kuroczycki, redaktor naczelny "Tygodnika Poradnika Rolniczego"
fot.