Polskie rolnictwo przez 20 lat bardzo się rozwinęło i z importera żywności staliśmy się eksporterem
Przez minione 20 lat polskie rolnictwo rozwijało się dzięki dwóm głównym czynnikom. Po pierwsze, rozwinięte przetwórstwo pozwalało nie tylko zaspokajać nasze potrzeby żywnościowe, ale także eksportować spore ilości żywności – mleka, mięsa, owoców i warzyw. Ogromną rolę odegrały tu zakłady mleczarskie, ponieważ borykamy się ze sporą nadprodukcją mleka, czego nie można niestety powiedzieć np. o wieprzowinie.
Drugą nogą, na której od 2004 r. mogło się wspierać nasze rolnictwo, była Wspólna Polityka Rolna. Ludzie nie znający się na rolnictwie zarzucali naszym gospodarzom, że przejadali dopłaty. A tymczasem widać jak na dłoni, że zużycie nawozów mineralnych wzrosło po wejściu do UE o około 30%. Wydatki na te nawozy wzrosły jeszcze bardziej, bo przecież saletra w styczniu 2007 r. kosztowała ok. 770 zł/t, teraz około trzy razy więcej, natomiast jeszcze rok temu cena ta była pięć razy wyższa.
Unijne dotacje na modernizację gospodarstw pozwoliły na wymianę sprzętu. Polska wieś i rolnictwo w ciągu tych 20 lat uczyniły ogromny krok do przodu, i jest liczącym się producentem żywności w Europie. A przecież jeszcze w latach 90. importowaliśmy po pół miliona ton pszenicy rocznie, bo brakowało jej do pieczenia chleba. To wszystko nie odbyło się bez ofiar. Najpierw trzeba było zainwestować ogromne pieniądze w modernizację gospodarstw (pamiętamy konsekwencje wprowadzenia klasy extra dla mleka). Wielu ludzi zapłaciło naprawdę ogromną cenę za zmiany, jakie dokonywały się w rolnictwie i jego otoczeniu.
Albo nasze rolnictwo będzie dalej się rozwijać, albo staniemy się ekologicznym skansenem
Dziś znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym. Albo rolnictwo będzie rozwijało się dalej, jak chcieliby rolnicy, albo – jak planują decydenci w Brukseli – zacznie zmierzać w stronę ekologicznego skansenu. Najlepiej, gdyby chłop stosował trójpolówkę, orał pługiem ciągniętym przez konia, zboża żął kosą i młócił cepem. Tym różniłoby się gospodarstwo XXI w. od średniowiecznych wzorców, że zabrakłoby gnoju, bo z produkcji zwierzęcej trzeba zrezygnować, gdyż jest rzekomym zagrożeniem dla planety.
Pałka wodna zastąpi uprawę kukurydzy czy pszenicy. Pomysły Brukseli jak zaplanowana katastrofa
Unia chce doprowadzić do sytuacji, w której po 2035 r. rolnictwo nie tylko stanie się neutralne klimatycznie, ale nawet zacznie pochłaniać więcej CO2 niż produkuje. Ma w tym pomóc m.in. produkcja biometanu, precyzyjne nawożenie oraz – i tu mamy nowe pojęcie – paludikultura. Chodzi o uprawę terenów podmokłych, na których mają rosnąć torfowce, pałka wodna, olchy i trzcina. Nie wiemy jeszcze, czy owa paludikultura obejmie istniejące bagna, czy UE będzie się domagać zwiększenia ich powierzchni.
Jednak pewne sygnały (np. dotyczące 10 tys. ha łąk na podlaskim Bagnie Wizna) pozwalają podejrzewać, że powierzchnia bagien ma rosnąć. Żeby ten proces przyspieszyć w skali europejskiej, podpowiadamy Brukseli, że można to osiągnąć bez wielkich nakładów. Wystarczy przestać odprowadzać wodę z holenderskich polderów, a to 180 tys. ha, czyli niemal połowa powierzchni tego kraju. Niech sobie Unia weźmie te Niderlandy i zamieni w bagno. Co tam przy tym jakaś Wizna – 18 razy mniej.
Każdy właściciel krowy, świni czy kury będzie musiał zapłacić za certyfikat emisji gazów przez zwierzę?
Szczególnie złowróżbnie brzmi pomysł wprowadzenia rolniczego systemu handlu emisjami. Każdy właściciel krowy, świni, konia czy kury będzie musiał zapłacić za certyfikaty na emitowane przez zwierzęta gazy cieplarniane.
Tak jak dziś robią to elektrownie, huty i fabryki nawozów. I tylko jednego w tym wszystkim brakuje – wyliczenia o ile podrożeje w Europie żywność, której będzie brakować i o ile wzrośnie wynikająca z tego inflacja. Bo że do tego dojdzie, nie można mieć wątpliwości, kiedy rolnicy zaczną płacić za emisję gazów i zamiast kukurydzy, pszenicy czy rzepaku będą uprawiać pałkę wodną. Celowo przesadzam, ale dzięki temu wyraźniej widać, że to wszystko zmierza w kierunku zaplanowanej katastrofy.
Idea wolnego rynku w UE obecnie godzi w interesy polskiego rolnictwa
Katastrofa nadejdzie za kilka lat. Miejmy nadzieję, że obornik rozrzucony w minionym tygodniu w Brukseli dał do myślenia europejskim politykom i zmienią oni podejście do rolnictwa. Tak się złożyło, że trwał tam akurat szczyt szefów unijnych państw.
Dziś musimy się mierzyć z bieżącymi wyzwaniami. Bruksela powiedziała jak ma wyglądać handel z Ukrainą. I nie wszystko idzie po naszej myśli. Idea jednolitego unijnego rynku kłóci się po prostu z naszym interesem. Hiszpanie czy Holendrzy potrzebują taniego ukraińskiego zboża, bo ci pierwsi mają dużo trzody i brak naturalnych warunków do jego produkcji, a drudzy, pola uprawne obsadzone tulipanami. Polska tymczasem położona jest najbliżej ukraińskiego rynku i do nas, w wypadku jakichkolwiek zakłóceń i blokad na morzu, eksportować będzie najłatwiej, co pokazał 2022 i 2023 rok. Ten problem rozstrzygnąć ma umowa między Polską a Ukrainą. A szkoda, bo mogło się wydawać, że po zmianie władzy w Warszawie, Komisja Europejska przychylniej będzie na nas patrzeć.
Paweł Kuroczycki
redaktor naczelny Tygodnika Poradnika Rolniczego