Unia Warzywno-Ziemniaczana wraz z rolnikami z niemal wszystkich branż zawiązała AgroPorozumienie. Jakie cele stawia sobie ta organizacja?
– Chcemy przede wszystkim zjednoczyć rolników. Tych, którzy są w różnych organizacjach czy stowarzyszeniach, jak i tych, którzy do żadnej organizacji nie należą. Po naszych obradach widać, że to wyjątkowo trudne zadanie, ale nie mamy nic do stracenia i dlatego podejmujemy się tego zadania.
Widzimy też, że bardzo wielu ludzi patrzy wstecz, na to, co ktoś źle zrobił. My nie chcemy tak postępować. Patrzymy do przodu z perspektywą dalszego rozwoju. Nie wytykajmy ludziom tego, co zrobili źle, raczej patrzmy na to, co zrobili dobrze, tego się od nich uczmy i z nimi działajmy. A błędy przecież każdemu z nas się przytrafiają.
Pod koniec lipca odbyło się spotkanie organizacji rolniczych z ministrem rolnictwa, Janem Krzysztofem Ardanowskim. Dlaczego UW-Z nie było na tym spotkaniu?
– Specjalnie nie poszliśmy na to spotkanie, ponieważ jego forma była dla nas nie do przyjęcia. Z zaproszenia wynikało, że niby zapraszał minister, ale nie ze swojej inicjatywy. Uznaliśmy, że to spotkanie tak naprawdę było próbą rozgrywania organizacji rolniczych. A nasza Unia chyba jest odbierana jako organizacja, która może „namieszać”, bo jesteśmy inicjatywą całkowicie oddolną. Gdyby dzisiaj na naszym spotkaniu ktokolwiek z nas miał coś do ukrycia, to pewnie nie udałoby się założyć AgroPorozumienia. Bo to nie był zjazd działaczy, tylko zjazd rolników, czego nie zrobił nikt od bardzo dawna i wszyscy są szczęśliwi, że takie coś zaczyna się dziać. Choć zdaję sobie sprawę, że to może się nie podobać rządzącym. Bo może powstać partner do rozmów, niekoniecznie wróg polityczny, tylko wymagający partner. I sądzę, że od tej wymagającej strony jesteśmy już znani.
- – My nie chcemy dopłat, które są dwa razy za niskie. Niech Francuzom powiedzą, że opuszczają im dopłaty do naszego poziomu. Ciekawe, za ile dni ministra rolnictwa dosięgłaby „gilotyna” – mówi Michał Kołodziejczak.
Nowy minister rolnictwa po tym spotkaniu oświadczył, że chce, aby samorząd czy związki rolników w większym stopniu brały udział w tworzeniu przepisów i odpowiadały za to prawo.
– Tak jest, bardzo dobrze. Niech minister tak mówi, ale przede wszystkim niech tak robi. Ale jednym z warunków współpracy z nami, jakie ministerstwo powinno spełnić, to rozliczenie z pieniędzy, które resort przekazuje na liczne organizacje, na promocję. Żeby było jasne, to że organizacje otrzymują pieniądze, to dobrze. Jednak ich wydatkowanie publicznych pieniędzy powinno być jawne i rozliczone co do grosza, a wiele instytucji chce utajniać swoje wydatki. Nasza organizacja, choć działa od kilku miesięcy, utrzymuje się wyłącznie z datków członków i rozliczamy się co do złotówki przed nimi.
Rząd zaczął wprowadzać w życie zmiany, które są zbieżne z częścią waszych postulatów. Które z nich są najpilniejsze?
– Dzisiaj powinniśmy zrobić wszystko, aby w polskich sklepach było jak najwięcej polskiej żywności. Należy ograniczyć wpływ obcej żywności z zagranicy. Powinniśmy dokładnie określić, ile żywności muszą wyprodukować polscy rolnicy, żeby zapewnić bezpieczeństwo żywnościowe Polsce, a ile tej żywności musimy importować. Podkreślam – ile musimy, a nie – ile możemy importować. Po prostu, powinniśmy szanować nasz rynek wewnętrzny i poprzez niego, przez zapotrzebowanie polskich obywateli, należy napędzić odpowiednią produkcję zdrowej żywności o wysokiej jakości. Trzeba pamiętać, że choć polskie gospodarstwa są wysokorozwinięte, to nie są tak doinwestowane jak te na Zachodzie.
Kolejny punkt to dobra dyplomacja. Jeżeli chcemy ograniczyć przywóz towarów z zagranicy, to musimy zrobić to w odpowiedni sposób, dyplomatycznie, aby nie narazić się innym krajom. Trzeba im wytłumaczyć, że chcemy tylko dbać o własny rynek. Drugie zadanie dyplomacji, to zadbanie o odpowiedni eksport. Bardzo często potrafimy wyprodukować żywność spełniającą wszelkie wymagania naszych klientów z zagranicy.
Podczas strajku 13 lipca mówił pan, że premier Morawiecki marzy o autach elektrycznych, a nie jest w stanie zapewnić rozwoju rodzinnych gospodarstw rolnych. Czy „Plan dla wsi”, zmienił ten obraz szefa rządu?
– Po przedstawieniu „Planu dla wsi” wcale nie jestem spokojniejszy. To zachowanie jest dla mnie niezbyt logiczne, bo mówią o planie, ale to jest tylko zbiór haseł. Nie ma w tym konkretnych rozwiązań. Słyszę, że powstanie holding spożywczy i ma to być spółka Skarbu Państwa. Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. Nie ma tam mowy o udziałach dla rolników, a taki holding powinien w 100% należeć do rolników, tak jak na Zachodzie. Dzisiaj w Polsce rolnicy rozmawiają z przetwórniami, które mają kapitał zagraniczny, ale należą właśnie do rolników z Francji, Holandii czy Niemiec. Oni zatrudniają fachowców. My też powinniśmy do tego dążyć, ale nie będziemy w stanie konkurować ze spółką państwową, która będzie mogła być dofinansowana. Jest jeszcze inne zagrożenie związane z takim państwowym holdingiem. Nagle zmieni się rząd i nowa ekipa może stwierdzić, że trzeba tę firmę sprywatyzować i odda ją w ręce obcego kapitału.
Wracając do kolejnego punktu „Planu dla wsi” – sprzedaży żywności bezpośrednio do sklepów – to przecież już niemal nie ma polskich sklepów. Ale za to Skarb Państwa ma stacje benzynowe. Ale na nich nie mogą obowiązywać takie ceny jak obecnie. Wczoraj wracałem z Warszawy i zatrzymałem się na stacji. Owszem, można było kupić na niej soki jabłkowe czy jabłka, ale za ile?! 1,2 zł za jedno jabłko! Orlen jest spółką Skarbu Państwa nastawioną na zysk. I tak samo będzie z holdingiem.
Jak ocenia Pan zaproponowaną pomoc suszową? Jak na razie wiadomo, że będzie to 1000 złotych do hektara, ale nie dla wszystkich rolników.
– Ludzie, którzy byli na I Zjeździe Rolników, mają wiele zastrzeżeń do tej formy pomocy. Nie chcemy, żeby to był kolejny powód skłócania miasta ze wsią, bo bardzo łatwo mówić ministrowi „macie tu tysiąc złotych”. Proszę mi pokazać rolników, którzy dostaną pomoc w takiej wysokości. Ani ja, ani żaden z rolników, nie chce jałmużny od państwa. My nie chcemy dopłat, które są dwa razy za niskie. Niech Francuzom powiedzą, że opuszczają im dopłaty do naszego poziomu. Ciekawe, za ile dni francuskiego ministra rolnictwa dosięgłaby „gilotyna”? Nie byłoby go.
Pomoc suszową traktujemy jako fikcję. Podobnie jak system ubezpieczeń upraw rolniczych. Co państwo zrobiło, żeby rolnicy chcieli się ubezpieczać?
Na każdym proteście organizowanym przez Unię Warzywno-Ziemniaczaną podkreślacie apolityczność. Jednak pan został radnym startując z list Prawa i Sprawiedliwości. W lipcowym proteście w Warszawie wspierał was m.in. poseł Maliszewski z PSL. W Sieradzu podczas demonstracji przemawiali działacze Ruchu Narodowego.
– Od samego początku naszej działalności próbuje się nas wiązać z jakąś partią polityczną, ale nie udaje się nas przykleić do jakiejkolwiek z nich. Pamiętam, że po pierwszych protestach mówiono, że robimy kampanię burmistrzowi Błaszek. Później, po protestach w Sieradzu, że to część kampanii wyborczej na rzecz obecnego sekretarza powiatu, który chce startować na fotel burmistrza naszej gminy. Na demonstracji byli działacze Ruchu Narodowego i niektórzy dalej nas wspierają, a inni dali sobie spokój, bo zauważyli, że nie zrobią na tym kapitału politycznego. A na naszej manifestacji w Warszawie byli też przedstawiciele partii Razem, był Jan Śpiewak, kandydat na prezydenta Warszawy z ruchów społecznych, były różne środowiska konsumenckie bardziej kojarzone z ruchami lewicowymi. A to tak naprawdę pokazuje, że problemy rolnicze dotykają wszystkich ludzi, bez względu na to, jakiej partii dana osoba kibicuje. Co do Mirka Maliszewskiego, to był na proteście jako prezes związku sadowników i tylko tak patrzę na niego. Ale to też pokazuje inną kwestię. Uważam, że na tego typu stanowiskach nie powinni zasiadać politycy, bo to wiąże się z wywieraniem na nich wpływu i nie mają takiej siły oddziaływania, jaką powinni mieć.
Owszem, jestem radnym z listy Prawa i Sprawiedliwości, choć na początku nie utożsamiałem się z tą partią. Jednak po jakimś czasie nawet wstąpiłem w szeregi partii. Kiedy jednak zauważyłem, że interesy rolnicze nie idą w parze z interesem partii politycznych, to zostałem wyrzucony z PiS-u. Taka przykra sprawa. Ale to pokazuje jedynie, że interes rolnika jest ważny dla partii jedynie wtedy, gdy się z nią zgadza.
Część polityków uważa, że pana działalność to przymiarki do stworzenia partii politycznej.
– Nie wybiegamy tak daleko w przyszłość. Osobiście chciałbym zostać u siebie na wsi i pracować na roli. Unia czy teraz AgroPorozumienie to efekt tego, że widzimy dzisiaj pewną lukę organizacyjną. Niestety wielu z działaczy różnych organizacji rolniczych jest właśnie uwikłanych w sprawy polityczne i są na sznurku ministra czy innych polityków. Gdyby miał być to zalążek jakiejś partii politycznej to organizacyjnie wyglądałoby to pewnie lepiej. A my chcemy, żeby była to organizacja oddolna.
W ostatnich wyborach PiS odniosło sukces w dużym stopniu dzięki głosom mieszkańców wsi. Czy partia rządząca wciąż może liczyć na elektorat wiejski?
– W tej chwili ludzie zobaczyli jak łatwo stracić 3 lata rządów. Szkoda, że tak jest. Mówi się o 8 latach Platformy i PSL, a teraz trzeba dodać te 3 lata rządów PiS-u i mamy łącznie 11 lat straconych dla rolnictwa. Uważam, że obecnie Prawo i Sprawiedliwość przegrywa elektorat wiejski i oby się obudzili, bo nie chcemy stracić jeszcze jednego roku. Bo tak naprawdę to my, rolnicy go tracimy, a nie partia.
Podczas protestów rolnicy żartują, że pewnie i tak największe stacje telewizyjne ich nie pokażą. Jak ocenia Pan relacjonowanie problemów wsi i protestów rolniczych przez media?
– Słabo. Bardzo słabo. Ostatnio byłem w programie „Studio Polska” i pokazał on, jakie jest podejście mediów publicznych do tematów rolniczych. W niemal 2-godzinnym programie jedynie ostatnie 10 czy 15 minut zostało poświęconych na rolnictwo. Przez ostatnie 3–4 tygodnie nasze strajki, problemy z suszą czy niskie ceny owoców w skupach dominowały wśród wydarzeń. Natomiast media publiczne tak jakby pomijały temat. Nie ma czasu dla organizatorów strajków, jedynie pokazują ministra czy premiera, którzy jeżdżą razem. Z jakiegoś powodu rolnicy nie są też informowani odpowiednio wcześniej o zaplanowanych spotkaniach premiera. Nie rozumiem też, dlaczego premier nie potrafi przyjechać do nas, do ludzi, którzy mają problem i chcą o tym porozmawiać, tylko jeździ tam, gdzie ludzie są niezorganizowani i wykorzystuje tą bierność.
Część byłych działaczy Samoobrony założyło Partię Chłopską, która ma reprezentować interesy rolników i na tym się skupić.
– To takie dziwne budowanie domu od dachu. Spotykają się starzy działacze, którym przypomniało się, że kiedyś było fajnie, a tak naprawdę ich dotychczasowe działanie w żaden sposób nie wskazuje na zaangażowanie w problemy zwykłych rolników. Ale jak chcą partię, to niech ją zakładają. Alleluja i do pracy!
Skoro mowa o Samoobronie, to niektóre media nazywają pana „nowym Lepperem”. Macie ze sobą coś wspólnego?
– Andrzej Lepper to legenda. Był rolnikiem i był odważny i myślę, że właśnie odwaga i rolnictwo to jest to co nas łączy. Sposoby działania może na pierwszy rzut oka wydają się podobne, ale jednak nieco inne. Ja nie lubię tego porównania do Leppera. Ma ono na celu jedynie przyklejenie pewnej łaty i zbudowanie stereotypu. Andrzej Lepper łączył społeczność wiejską, a według mnie dzisiaj zjednoczenie ludzi ze wsi nie przyniesie odpowiedniego wywarcia wpływu na decyzje państwowe. To jest trochę mało. Lepper kojarzy się ludziom bardzo różnie. Jedni rolnicy wspominają go bardzo dobrze, ale inni podchodzą do tego z przymrużeniem oka. Nie chciałbym, abym na początku mojej działalności społecznej był określany w sposób, który ograniczałby postrzeganie przez społeczeństwo. Uważam, że porównywanie mnie do Andrzeja Leppera jest mało twórcze. Szef Samoobrony budował swoje poparcie i pozycję przez wiele lat. My narzuciliśmy sobie tempo iście sprinterskie, bo problemy rolnictwa są palące. Poza tym, kiedy Andrzej Lepper tworzył Samoobronę, było znacznie więcej mieszkańców wsi związanych z rolnictwem niż obecnie.
Rozmawiał Paweł Mikos