StoryEditorWiadomości rolnicze

Pieniądze ukradzione polskim rolnikom

18.07.2017., 13:07h
Z Jarosławem Sachajką, przewodniczącym Sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi rozmawiają Krzysztof Wróblewski i Paweł Kuroczycki
Na niedawnym posiedzeniu Sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi dyskutowano nt. problemów związanych z wykorzystaniem trwałych użytków zielonych. Na czym one polegają?

 Z danych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wynika, że na 840 tys. gospodarstw utrzymujących trwałe użytki zielone jedynie 28% utrzymuje zwierzęta hodowlane. Mamy ponad 2,235 mln ha użytków zielonych, a na 1,086 mln ha nie ma żadnych zwierząt. Niemal połowa użytków zielonych jest bezużyteczna, tymczasem rolnicy, którzy chcieliby rozwijać produkcję zwierzęcą nie mogą tego czynić, bo brakuje im paszy. Ludzie biorą dopłaty do łąk i marnują tę trawę. Już rok temu, jako Kukiz’15 złożyliśmy projekt ustawy, która ma na celu powiązanie płatności bezpośrednich z obowiązkiem właścicieli użytków zielonych do zagospodarowywania skoszonej trawy, np. poprzez odnawialne źródła energii, sprzedaż właścicielom bydła lub posiadanie własnego bydła. Musimy się zastanowić, w jaki sposób poprawić opłacalność i konkurencyjność. Do Komisji Rolnictwa zgłaszają się rolnicy, którzy nie mogą rozwijać swojej produkcji. Uważam, że jeśli ktoś dzierżawi 300 ha łąk tylko po to, aby je raz w roku zmulczować, to wypłacanie mu dopłat za trwałe użytki zielone to pieniądze „ukradzione” polskim rolnikom.


Przykład trwałych użytków zielonych to jeden z elementów pokazujących problemy, z jakimi się borykamy w naszej polityce rolnej od wielu lat. W jakim kierunku powinna zmierzać polska polityka rolna?

Przede wszystkim powinniśmy wzmacniać średnie i mniejsze gospodarstwa. Te duże są już na tyle silne ekonomicznie, że radzą sobie bardzo dobrze i są konkurencyjne wobec porównywalnych gospodarstw w krajach Unii Europejskiej.

Niedawno wraz z prezydium Komisji Rolnictwa odbyłem wyjazd studyjny do Holandii, gdzie mieliśmy możliwość zapoznania się z problemami tamtejszego rolnictwa. Mówiąc w skrócie, można stwierdzić, że w Holandii rolnik niebawem stanie się parobkiem pracującym na ziemi należącej do banków. Wyścig technologiczny, dążenie do jak największej wydajności i efektywności sprawiają, że rolnicy ciągle się zadłużają, a i tak czerpią dochody z pracy poza rolnictwem. Widzieliśmy tam ogromną fermę mleczną, prowadzoną przez ojca i trzech synów, na której zatrudnienie wynosiło 1,5 etatu. Członkowie rodziny, aby się utrzymać muszą dorabiać, żeby zarobić na spłatę zobowiązań za zainstalowane w oborach roboty, a przecież oni otrzymują dwa razy większe dopłaty niż my. Jeśli pójdziemy tą drogą, to wkrótce możemy się pożegnać z rolnictwem jakie dotychczas znamy. Fundamentem naszego rolnictwa powinny być średnie gospodarstwa. W Holandii z podobnymi problemami boryka się także produkcja roślinna. Widzieliśmy 120-hektarowe gospodarstwo, jak na tamte warunki bardzo duże, które dla utrzymania opłacalności współdziałało w grupie, która łącznie uprawia ponad 800 ha. Tamtejsi rolnicy nie mogli ubezpieczyć swoich upraw, ponieważ ubezpieczenia były zbyt drogie. Polska poszła drogą holenderską, my również liczymy, że prywatne firmy ubezpieczą nam pola. Nic bardziej mylnego. Holendrzy nie ubezpieczyli tych 800 ha, ponieważ kosztowałoby to 70 tys. euro rocznie, a na taki wydatek ich nie stać.


Czy nie powinniśmy na nowo zdefiniować gospodarstwa rodzinnego?

Oczywiście, musimy ustawowo określić definicję gospodarstwa rodzinnego. Kiedy to gospodarstwo się zaczyna, a kiedy kończy i jak je wspomóc. Powinniśmy je szanować, bo one dają nam dywersyfikację produkcji. Gospodarstwo rodzinne tym różni się od korporacji, że szanuje ziemię. Wspomniani wcześniej rolnicy z Holandii dokładają do ziemi, bo to jest ich ojcowizna i dlatego nie chcą jej oddać. Musimy więc przygotować nową definicję gospodarstwa rodzinnego, zapewnić im preferencje. Tylko one będą dbać o zawartość próchnicy w glebie, stosunki wodne, tak aby przekazać ziemię kolejnym pokoleniom.


Praktycznie zlikwidowano opłaty za tzw. odstępstwo rolne. Jaka jest pana opinia na ten temat?

To bardzo dobrze, najwyższy czas, wystarczy już „ciągania” rolników po sądach. Teraz powstaje pytanie, z czego hodowcy mają się utrzymać? Rozmawiałem na ten temat z hodowcami odmian roślin uprawnych. Myślę, że problem wziął się stąd, że po wprowadzeniu opłat za odstępstwo rolne posypały się pozwy sądowe przeciw rolnikom. Środowisko nie zrozumiało mechanizmu, który nigdy u nas nie funkcjonował. Apelowałem do hodowców, aby coś z tym zrobili, żeby nie postępowali tak wobec rolników. Dołożyły się do tego izby rolnicze, które przekonywały ministra rolnictwa, że utrzymywanie tego stanu rzeczy to błąd.

Proponowaliśmy mechanizm, który mógłby zapewnić finansowanie hodowli. Niestety, minister zaproponował prostą ustawę, którą zaakceptowała większość parlamentarna. Obawiam się, że może dojść do sytuacji, że polska hodowla zniknie, bo nie będzie miała z czego finansować swojego rozwoju. W tej chwili z polskiej hodowli pochodzi 40% materiału siewnego, ten rynek chętnie przejmą firmy zachodnie, a polski minister im to znacznie ułatwia.


Całą powierzchnię Polski objęto OSN-ami. Czy rzeczywiście dostarczamy aż tyle azotu do Bałtyku?

Istnieją analizy, z których wynika, że większość azotu spływającego do Morza Bałtyckiego pochodzi nie z nawozów mineralnych lub produkcji zwierzęcej, a z łąk, które są zamieniane na pola uprawne, jak również z tych łąk, które nie są wałowane. Proces polega na tym, że trawa na niezwałowanych łąkach odstaje od podłoża, latem wysycha, a materia organiczna zawierająca azot jest wypłukiwana. Dotyczy to głównie obszarów Natura 2000, gdzie łąk nie można wałować. Uważam, że minister rolnictwa powinien podjąć zdecydowane kroki w tym kierunku, bo nie jest dobrym rozwiązaniem przerzucanie wszystkich obciążeń na rolników.


Jest pan zwolennikiem wprowadzenia całkowitego zakazu stosowania pasz zawierających GMO. Czy mamy czym zastąpić śrutę sojową?

Uważam, że tak. Na dziś mamy tyle powierzchni pod zasiewami roślin białkowych, że połowę soi można zastąpić krajowymi źródłami białka. Nawet jeśli odliczymy tych, którzy sieją jedynie po to aby otrzymać dopłaty. Przypomnę, że jeszcze w latach 70. byliśmy całkowicie niezależni jeśli chodzi o białko roślinne. Potencjał mamy, odmiany też mamy. Możemy także uprawiać w Polsce soję, mamy odmiany, które plonują na poziomie 5 ton/ha. To uderzy w koncerny, które przekonują rolników i ministra, że nie poradzimy sobie z produkcją wystarczającej ilości białka, tak aby zaspokoić krajowy rynek. A przecież to nam rozwiąże wiele problemów. Przede wszystkim do kieszeni rolników trafi ok. 4 mld zł, które dziś wydajemy na zakup importowanej śruty sojowej. Poprawimy także płodozmian oraz jakość gleb. Potrzebujemy jednak globalnego myślenia o Polsce i polskich rolnikach, a nie krótkowzrocznej perspektywy sięgającej jedynie do kolejnych wyborów.


Dużym echem odbiło się wprowadzenie umów kontraktacyjnych. Czy nie przesadzono z tymi przepisami?

PSL wprowadziło ustawę nakładającą obowiązek zawierania umów, ale nie było w niej żadnych sankcji za ich brak, więc nikt umów nie podpisywał. PiS zmienił ustawę, włączając kary. Trzeba było podpisywać umowy nawet na sprzedaż skrzynki jabłek lub marchewki. To oczywiście była wielka fikcja. Na szczęście poprawiliśmy mankamenty ustawy, tak aby z obowiązku zawarcia umowy wyłączone były dostawy do przetwórcy lub dystrybutora, który zbywa te produkty bezpośrednio konsumentom końcowym. Jednocześnie dopuszczamy możliwość zawarcia umowy nie tylko w formie pisemnej, ale również dokumentowej oraz elektronicznej. Jednak dla rolnika to nie jest najważniejsze. Rolnik powinien podpisywać umowę kontraktacyjną jesienią rok wcześniej, aby wiedzieć, jaką ilość płodów rolnych ma dostarczyć, w jakiej cenie (oczywiście w widełkach ceny i ilości). Taką ustawę ministerstwo powinno przygotować.


Dziękujemy za rozmowę.
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
21. listopad 2024 23:13