Świadomość przeciętnego czytelnika niezwiązanej z rolnictwem prasy przez lata była kształtowana opiniami o rolnikach i wsi ludzi takich jak Władysław Frasyniuk („dobijali powstańców i ściągali kamasze“). Ten obraz uzupełniały teksty na temat oszustów wyłudzających dotacje choćby na ekologiczne sady orzechowe. Nikomu nie przeszkadzało, że większość z nich „mieszka na Marszałkowskiej”.
I nagle stał się cud. Okazało się, że jabłka, ser, papryka i kapusta, to sprawa polska, niemal tak ważna jak modernizacja armii czy umieszczenie w Polsce bazy amerykańskiej. Publicyści z opiniotwórczych tygodników, gazet codziennych, gwiazdy telewizyjnych programów – wszyscy przemówili jednym głosem. Jedzmy nasze jabłka! Czy nie potwierdza to zasady, że nic tak nas nie jednoczy, jak wspólny zewnętrzny
przeciwnik?
Pewnie zadziałała w tym wypadku chęć odegrania się na Rosjanach przy naszej bezsilności. Jeśli nie możemy wysyłać na Wschód naszych Leopardów i F-16, to chociaż jedzmy jabłka. Tak czy inaczej efekt jest jak najbardziej pozytywny, bo być może przynajmniej w części społeczeństwa narodzi się to, czym szczycą się Niemcy, Francuzi, Hiszpanie czy Włosi. Te nacje z wielką konsekwencją dbają o swoje produkty. Efekt jest taki, że w naszych sklepach są francuskie sery i wina, szwarcwaldzka, parmeńska czy hiszpańska szynka. W delikatesach Madrytu, Rzymu czy Berlina próżno szukać specjałów z Polski. Dlaczego? Bo my sami nie jesteśmy z nich dumni, lekceważymy dorobek naszej kulinarnej kultury, która dla wielu jest ciągle przaśna i prymitywna. Jedynie za sprawą emigrantów z Polski z naszą kuchnią zapoznać mogą się Brytyjczycy robiący zakupy w Tesco. Czy jednak kupując w hipermarketach zdołają się zachwycić smakiem bigosu i flaków?
Na sieci handlowe możemy oczywiście narzekać, ale to one napędzają nasz eksport. Próbowali walczyć z tym Czesi i Słowacy, bez większego skutku. Gdy w ubiegłym roku szef duńskiego Netto oświadczył, że zamierza importować więcej żywności z Polski, minister rolnictwa Danii natychmiast pospieszyła z wpisem na portalu społecznościowym, że polska żywność to dużo pestycydów i złej hodowli zwierząt. Zupełnie jakby w Danii dominowały 5-hektarowe ekologiczne gospodarstwa i chlewnie na 10 tuczników z wybiegami dla zwierząt.
Potencjał więc mamy, musimy go tylko lepiej wykorzystać. Embargo może w tym pomóc, bo żeby skutecznie promować naszą żywność za granicą, najpierw sami musimy uwierzyć w to, że jest ona dla nas ważna, najlepsza i niepowtarzalna.
Paweł Kuroczycki
redaktor naczelny