– Ten strajk, to koczowanie na chodniku nic nie dały. Czujemy się po prostu oszukani. Jak ukończymy prace polowe, to w listopadzie na pewno wyjedziemy ciągnikami do Białegostoku przed Urząd Wojewódzki. Nic w naszej sprawie się nie poprawiło. Jest nadal tak, jak było. Obiecano nam, że przez cały tydzień będą polowania na dziki i nic takiego się nie dzieje. Miały być czynne skupy dziczyzny, miały być chłodnie, a nie ma nic. To wszystko to jakaś parodia – oburza się Paweł Rogucki z miejscowości Rostołty w gminie Juchnowiec Kościelny, przewodniczący protestu rolników w Białymstoku.
Paweł Rogucki oburzony jest faktem, że dotychczas nie znaleziono skutecznego sposobu na ograniczenie populacji dzików, a on sam został już ukarany za protest, który zorganizowano na początku lipca.
– 8 lipca br. zorganizowaliśmy pierwszy protest, wyjeżdżając ciągnikami pod Białystok. Wcześniej zgłosiłem to do komendy policji, na co mam potwierdzenie, i pytałem, czy to wystarczy, czy jeszcze jakieś formalności musimy spełnić. W odpowiedzi usłyszałem, że wszystko jest w porządku. Po strajku przyjechał do mnie dzielnicowy z zarzutem, że nielegalnie zgromadziłem ludzi i chciał mi wręczyć mandat wysokości 510 zł. Nie przyjąłem go, więc policja skierowała sprawę do sądu. Sąd nałożył na mnie 200 zł mandatu, którego też nie przyjąłem, i złożyłem do sądu odwołanie. Najbardziej bulwersuje mnie to, że w sprawie dzików nic nie zrobiono, a osądzić mnie to udało im się bardzo szybko i to bez mojej obecności i bez mojej wiedzy – denerwuje się rolnik.
Zdaniem Grzegorza Leszczyńskiego, prezesa Podlaskiej Izby Rolniczej, krokiem w kierunku rozwiązania problemu nadmiernej populacji dzików i odszkodowań przez nie wyrządzanych jest szacowanie szkód przez niezależne komisje. Taki zespół składa się z przedstawiciela gminy, Podlaskiej Izby Rolniczej i Ośrodka Doradztwa Rolniczego. Komisje zakończą prace 10 października, po czym odbędzie się podsumowanie ich działań.
– Chociaż te komisje nie mają żadnej podstawy prawnej, to ich praca jest korzystna. Dzięki nim wiemy, jak poważny jest problem szkód łowieckich w naszym województwie. Jeśli te straty wahają się w granicach 5 mln zł, to jest to poważny problem. Wypłacane przez koła łowieckie odszkodowania, jak np. w ubiegłym roku, kiedy było to pomiędzy 500 a 600 tys. zł, nie oddawały skali problemu. W ten sposób spełniony jest jeden z postulatów protestujących rolników, bo mamy przedstawioną skalę problemu, która potwierdza, że nie można go bagatelizować.
Teraz jest wyzwanie dla rządzących, żeby problem rozwiązali. Trzeba znaleźć środki na ten cel. Na szczeblu wojewódzkim oczywiście tych pieniędzy nie ma, więc niech minister środowiska myśli, co z tym problemem zrobić. Czy będzie powołany fundusz, czy będzie nosił nazwę asekuracyjnego, czy rekompensacyjnego to nie jest w tej chwili istotne. Ważne, żeby po prostu znalazły się pieniądze na ten cel – mówi Grzegorz Leszczyński.
Rolnicy zadowoleni są ze sposobu pracy niezależnych komisji, jednak mają świadomość, że za oszacowanymi przez nie szkodami nie idą wypłaty odszkodowań.
– Komisje niezależne szacują szkody uczciwie. Gdyby koła łowieckie tak szacowały, to nie byłoby problemów. U mnie na plantacji kukurydzy o powierzchni 7,5 ha stwierdzono zniszczenie o powierzchni 2,4 ha i ja się z tym zgadzam. Sam to pole przemierzyłem i stwierdziłem taką samą powierzchnię zniszczeń. Komisje oszacowały szkody u 1300 rolników. Stwierdzono zniszczenia na powierzchni 3700 ha, a ich wartość oszacowano na 5 mln zł. Komisje szacują dobrze, tylko pieniędzy na odszkodowania nie ma skąd brać – dodaje Paweł Rogucki.
Józef Nuckowski