Za małe spożycie mleka przyczyną niskich cen skupu
Do końca czerwca w każdej spółdzielni mleczarskiej muszą się odbyć Zebrania Przedstawicieli zwane popularnie Walnymi. Z reguły przebiegają one spokojnie. Ale dyskutantów nie brakuje. Większość z nich ma proste pytanie typu: panie prezesie, dlaczego u nas mniej płacą niż w sąsiedniej spółdzielni. Zaś ci najodważniejsi wręcz żądają, że w naszej spółdzielni trzeba płacić… i tu następuje wyliczanka: jak w Piątnicy, Mlekovicie, Sierpcu, Mlekpolu, Rykach, Garwolinie i w kilku innych mleczarniach – między innymi i w Kole. Owe słuszne żądania, a konkretnie ich spełnienie – oznaczają nie mniej nie więcej wyrok śmierci dla spółdzielni, które reprezentują wspomniani rewolucjoniści. To zaś oznacza zagrożenie bytu tysięcy mlecznych gospodarstw – z reguły tych mniejszych i średnich. Jednak z racji upadku swojej spółdzielni, mogą też upaść duże gospodarstwa, położone z dala od tras mlecznych potęg. Dlaczego są takie duże różnice w cenach skupu? Dlatego, że wielkie sieci handlowe zaniżają ceny i nie każdego chcą wpuścić na swoje półki. I to jest prawda. Podobnie prawdą jest, że konkurencja polsko – polska sprawia, że zaniżane są ceny zbytu, aby tylko na owe półki się dostać. I nie chodzi tutaj tylko o półki supermarketów.
Prawdą jest też, że nadprodukcja mleka w Polsce sprawia, że wiele zakładów mleczarskich uzależnionych jest od eksportu, a więc od zmiennych cen na rynku światowym, które w dużej mierze są zależne od tzw. zagrywek spekulacyjnych. Ale, naszym zdaniem największy wpływ na niskie ceny skupu mleka ma fakt, że Polacy za mało piją mleka i za mało spożywają mlecznych przetworów – bo tylko około 220 litrów mleka przypada na jednego obywatela. To nadal ciągle mniej niż w 1989 roku – w czasie totalnego kryzysu i załamania socjalistycznej gospodarki. Wszak obecnie jesteśmy bogatym społeczeństwem – członkiem elitarnego klubu, jakim jest Unia Europejska.
Prawdą jest też, że nadprodukcja mleka w Polsce sprawia, że wiele zakładów mleczarskich uzależnionych jest od eksportu, a więc od zmiennych cen na rynku światowym, które w dużej mierze są zależne od tzw. zagrywek spekulacyjnych. Ale, naszym zdaniem największy wpływ na niskie ceny skupu mleka ma fakt, że Polacy za mało piją mleka i za mało spożywają mlecznych przetworów – bo tylko około 220 litrów mleka przypada na jednego obywatela. To nadal ciągle mniej niż w 1989 roku – w czasie totalnego kryzysu i załamania socjalistycznej gospodarki. Wszak obecnie jesteśmy bogatym społeczeństwem – członkiem elitarnego klubu, jakim jest Unia Europejska.
Niewystarczająca promocja mleka w Polsce
Naszym zdaniem pijemy mniej mleka, bo za mało wydajemy na jego promocję. A także dlatego, że nie potrafimy przeciwstawić się antymlecznej propagandzie. W USA, gdzie spożycie mleka – liczone w ekwiwalencie wyrobów – przekracza 500 litrów na obywatela, na promocję wydaje się znacznie więcej pieniędzy niż w Polsce. Sam zaś Fundusz Promocji Bawarskiego Mleka jest większy od Funduszu Promocji Mleka w Polsce. W wielu innych krajach, w których spożycie jest większe niż w naszym kraju, promocja mleka jest o wiele poważniej traktowana. Chcemy, by i tak było w Polsce! Dlatego zamierzamy wziąć na celownik konkretne efekty działania Funduszu Promocji Mleka, kierowanego przez prezydenta Krzysztofa Banacha. I tak: bez żadnej cenzury zamieścimy jego opinię jak to sławetne sympozja w Jędrusiowej Zagrodzie przyczyniają się do wzrostu spożycia mleka i jego przetworów i w jaki sposób przyczyniają się do niszczenia antymlecznej propagandy.
Zamieszanie wokół płotu
Czy były minister Jurgiel proponując budowę płotu na wschodniej granicy Polski, który ma nas chronić przed dzikami z ASF z Ukrainy i Białorusi trafia przysłowiową kulą w płot? Zamęt w mediach dotyczący tego płotu mamy niebotyczny. Temat trafił nawet na portale, które rolnictwem zajmują się wyłącznie „od wielkiego dzwonu”, kiedy w jakimś gospodarstwie urodzi się cielę z dwoma głowami. Nad płotem pochylił się nawet Janusz Piechociński, były wicepremier i były szef Polskiego Stronnictwa Ludowego. Większość krzyczy, że płot nie jest potrzebny i nic nam nie da.
Przypominamy, że po raz pierwszy pomysł budowy płotu pojawił się, gdy ASF zaatakował państwa bałtyckie – w styczniu 2014 r. Unijnym komisarzem ds. rolnictwa był wówczas Dacian Cioloş, który odmówił sfinansowania przez Brukselę takiej inwestycji. W pierwszych dniach kwietnia br. węgierskie ministerstwo rolnictwa oświadczyło, że płotu budować nie będzie. Po 20 kwietnia zabite przez ASF dziki znaleziono 200 km od granicy z Ukrainą. Wówczas wydawało się, że minister rolnictwa miał rację. Niestety, w połowie maja choroba przekroczyła wschodnią granicę Węgier w sposób naturalny. Obecnie na granicy duńsko-niemieckiej – z inicjatywy duńskiego resortu rolnictwa – ma powstać płot, chroniący przed napływem dzików zarażonych ASF z Niemiec. Ten płot ma być budowany z dużym wyprzedzeniem. Wszak ASF jest jeszcze w Polsce. Chyba jednak Duńczycy, którzy są największymi profesjonalistami w produkcji trzody chlewnej wiedzą co robią. Niestety, mimo tego ta inwestycja ma zarówno w Danii, jak i w Niemczech swoich gorących przeciwników. Nam zaś – tak na zdrowy chłopski rozum – wydaje się, że bez odizolowania się od rezerwuaru choroby na Wschodzie nie pozbędziemy się jej, bo ta zaraza ciągle będzie do nas napływała.
Krzysztof Wróblewski
Paweł Kuroczycki
redaktorzy naczelni