Krzysztof Wróblewski: produkcja zwierzęca pada na pysk. Jaka przyszłość czeka ten sektor?
Krzysztof Tołwiński: To jest dramat polskiego i europejskiego rolnictwa, że obniżamy własną produkcję zwierzęcą. W Polsce 60 proc. produkcji trzody chlewnej mamy w systemie tuczu kontraktowego, w którym rolnik tak naprawdę jest usługodawcą i utrzymuje hotel dla świnek nie będących jego własnością. Dopuściliśmy do tego, bo nie dbaliśmy o politykę rolną. Ale jest sposób na odzyskanie hodowli bez burzenia tego systemu. Otóż rolnicy, którym firmy prowadzące tucz nakładczy sfinansowały budowę chlewni lub zakup wyposażenia, mogliby wystąpić do państwa o kredyt z minimalnym oprocentowaniem na 30 lat, spłacić firmę i dalej prowadzić hodowlę, ale własną. Wtedy wrócilibyśmy do sytuacji normalnej z końca lat 90, gdzie mieliśmy ok. 21 mln sztuk trzody chlewnej. I wówczas mielibyśmy ten sektor na poziomie Danii, której produkcja trzody jest oczkiem w głowie. Przypomnę tylko, że żaden inny kraj nie włożył tyle pieniędzy w produkcję świń, co Dania. I teraz mogą zasypywać warchlakami Europę. Ale kryzys jest nie tylko w trzodzie chlewnej. Ludzie wycofują się także z produkcji mleka. Zostały sprzęty, maszyny, łąki, a krów nie ma. A przecież jeśli państwo dbałoby o ten i inne sektory hodowlane, rolnicy nie rezygnowaliby z chowu. Można się tu posłużyć przykładem Białorusi. To państwo, mniejsze od Polski, z gorszymi glebami, produkuje rocznie 10 mld kg mleka na fantastycznych, nowoczesnych farmach. To światowy, niekwestionowany sukces – Białoruś stała się potężnym eksporterem produktów mleczarskich. Dlaczego? Bo Republika Białoruska wyraźnie zadbała o to, żeby mieć mleczarstwo na poziomie.
- Rynek produktów rolnych cały czas podlega spekulacjom. Trudno przewidzieć ceny, czego przykładem jest sytuacja na rynku zbóż. Na świecie są one wyższe niż w Polsce.
- Dziś sytuacja jest taka, że opłacalna cena pszenicy konsumpcyjnej wynosi 1800 zł/t. Jeżeli rolnik sprzedaje ją taniej, to jest frajerem. Przecież ta cena powinna odzwierciedlać poniesione koszty. Ale rozumiem, że czasem człowiek jest zmuszony sprzedaży w żniwa, bo musi mieć pieniądze na zakup materiału siewnego czy nawozów. Gdybyśmy byli normalnym państwem, to rolnik mógłby wziąć kredyt obrotowy z minimalnym oprocentowaniem 0,5 proc. i z tych pieniędzy zakupić środki do produkcji. A zboże mogłoby mu leżeć i czekać na taką cenę skupu, która odzwierciedla koszty i daje minimalny zysk.
Cały wywiad do przeczytania w nr 36/2022 TPR i na naszym kanale YouTube.
Jeśli chcesz czytać więcej podobnych artykułów, już dziś wykup dostęp do wszystkich treści na TPR: Zamów prenumeratę.