Trzy sejmowe komisje: ochrony środowiska, rolnictwa i samorządu terytorialnego zebrały się 27 kwietnia, aby rozpatrzyć petycję Stowarzyszenia Inicjatyw Obywatelskich z Bielawy, w sprawie zmiany ustawy o ochronie zwierząt. Stowarzyszenie proponuje rewolucyjne zmiany, prowadzące do „wzmocnienia ochrony prawnej zwierząt kręgowych oraz poprawy ich szeroko rozumianego dobrostanu”.
Do wspomnianych komisji należy 104 posłów, prawie jedna czwarta sejmu. Dlaczego nie dyskutowali nad zmianą przepisów dotyczących oznakowania miejsca pochodzenia żywności, prawa łowieckiego, sprzedaży do Polski serów po dumpingowych cenach, czy choćby jakiegoś stanowiska zobowiązującego rząd do przedstawienia skutków porozumienia o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi? Bo obrońcy środowiska i zwierząt mają znacznie lepszy marketing. To się znacznie lepiej sprzedaje w telewizji. To jest też bardzo silny trend na Zachodzie, w który wpisują się obrońcy praw zwierząt i organizacje walczące z efektem cieplarnianym. To m.in. z tego powodu w Brukseli i Strasburgu dyskutują nad zakazem używania glifosatu, wprowadzają zakaz stosowania niektórych zapraw nasiennych, a od kilku lat zastanawiają się co począć z bydłem i świniami, bo przecież one produkują gazy cieplarniane.
Już kilka lat temu unijni eksperci przygotowali kilka propozycji programów związanych z ograniczeniem emisji tych gazów w rolnictwie. W najostrzejszej wersji przewidywali opodatkowanie rolników posiadających krowy i świnie. Całkiem niedawno Duńska Rada Etyki, która skupia naukowców, dziennikarzy i duchownych, zarekomendowała opodatkowanie żywności, której produkcja prowadzi do zwiększenia efektu cieplarnianego. Na pierwszy ogień poszłoby czerwone mięso, kolejne będzie mleko. Trzeba przypomnieć tutaj, że 70 procent duńskich gospodarstw mlecznych ma kłopoty ze spłatą kredytu, chociaż robotów w nich dostatek, więc taki podatek posłałby je na dno. Dlatego na razie nawet w Danii komentarze co do powodzenia tego pomysłu są sceptyczne, to widać, że takie pomysły są w Europie „wiecznie żywe”. Duńczycy, potomkowie wikingów, nie pamiętają, że gdy 1000 lat temu zasiedlali Grenlandię panował tam tak ciepły klimat, że uprawiali winogrona. Z tego choćby powodu majaczenia o decydującym wpływie ludzi na ocieplenie klimatu to zwykłe bzdury.
Obrońcy środowiska i praw zwierząt mają znacznie większą siłę przebicia niż organizacje rolnicze. Syta Europa nie musi martwić się brakiem żywności skoro ma jej nadmiar. Nikt na razie nie zastanawia się co byłoby, gdyby wszystkie pomysły ekologów wprowadzić w życie. Politycy w krajach starej UE są na takie idee otwarci, bo większość ich wyborców mieszka w miastach, a dla nich los kotków i piesków jest ważniejszy niż sytuacja producentów mleka lub trzody. Nawet najsilniejszym organizacjom rolniczym z Francji czy Niemiec coraz trudniej zrównoważyć rosnący wpływ ekologów.
Polska jest w innej sytuacji, bo u nas na wsi mieszka około 40% ludności, a w rolnictwie pracuje około jednej piątej, nie jak na Zachodzie 3–4%. Mimo tego, głos organizacji takich jak Stowarzyszenie z Bielawy jest coraz lepiej słyszany. Nie jest to pretensja do Stowarzyszenia, bo wykorzystuje ono możliwości, które daje nam demokracja. To pretensja do naszych organizacji rolniczych. Powinny uczyć się od ekologów nowych metod działania. W przeciwnym wypadku najpierw zdejmą łańcuchy psom, a następnie krowom i doprowadzą do zakazu obór uwięziowych. Pokazali już producentom jaj (większe klatki dla niosek) i świń (grupowe utrzymanie loch) do czego są zdolni.
Krzysztof Wróblewski
Paweł Kuroczycki