Z Leszkiem Gralą, prezesem Dolnośląskiej Izby Rolniczej, rozmawiają Krzysztof Wróblewski i Paweł Kuroczycki
Jak pan ocenia dwa pierwsze miesiące Jana Krzysztofa Ardanowskiego na stanowisku ministra rolnictwa?
– Liczyłem na to, że Jan Krzysztof Ardanowski będzie pracował nad poprawą bytu gospodarzy, pragmatycznie działał na rzecz podniesienia konkurencyjności polskich gospodarstw. Nie ma potrzeby wyciągania z szafy kolejnych trupów. PiS już trzy lata samodzielnie kreuje politykę rolną. Każdy, kto dzisiaj jest na scenie politycznej, ma swój udział w tym, że nie stworzono mechanizmów ochronnych, nie pozwolono – no może poza spółdzielczością mleczarską – rolnikom zaistnieć w przetwórstwie. Możemy się licytować, kto bardziej działał na szkodę naszego środowiska, ale to nie ma już sensu. Życie wymaga patrzenia do przodu, tworzenia systemów ochrony począwszy od ochrony przed skutkami niekorzystnych warunków klimatycznych do udziału w zyskach wypracowywanych w przetwórstwie.
A skoro jesteśmy przy suszy i jej skutkach. Od Czytelników docierają do nas sygnały, że system wyceny strat działa źle.
– Tegoroczna susza obnażyła, jak stworzony system odbiega od rzeczywistości. Ludzie poświęcili dziesiątki godzin na pracę w komisjach szacujących straty. Dzisiaj są rozżaleni i gorycz rozlewa się w każdym ich zdaniu. Pytają, po co były komisje, skoro IUNG w Puławach lepiej wiedział, gdzie i w jakich uprawach była susza. Pytają, dlaczego kazano im podpisywać protokoły niezgodne ze stanem faktycznym… czemu służą takie działania?
Tysiące gospodarstw zrezygnowało z szacowania, bo najpierw nie brano pod uwagę rzepaków, okopowych i kukurydzy oraz łąk, a gdy już uprawy sprzątnięto, ukazał się kolejny komunikat IUNG dopuszczający szacowanie. Tylko, że zboża były już w magazynach. Susza uderzała lokalnie, u mnie od maja spadło około 40 litrów wody. Od początku lipca dowozimy w pole paszę i wodę, by karmić bydło mięsne. Za kilka dni zmuszony będę spędzić je do obory, bo na łąkach i pastwiskach jest istny step. Nie wierzę, że największy deszcz spowoduje, że rośliny odrosną. Pierwszy raz spotykam się z przypadkiem, by po kukurydzy, która uschła na pniu, posiać już rzepaki. A rolnicy pytają, czy i kiedy będą szacowane pola z kukurydzami? Może i będą, ale wtedy gdy większość zostanie zebrana. Nie ma na to naszej zgody.
System monitoringu suszy jest kłamliwy. Kilkanaście kilometrów od mojego gospodarstwa spadło niedawno ok. 80 litrów wody, u mnie nic, ale tamten deszcz w monitoringu zaliczono również dla mojego gospodarstwa. Dlaczego do systemu od początku roku nie włączono stacji ODR-ów, o co od wielu lat prosimy ministerstwo?
Mówi się o 2 mld zł strat spowodowanych suszą. Nie wierzę w to. Twierdzę, że prawdziwe straty przekroczą w skali kraju 5 mld zł. Wielu rolników skosiło uprawy jeszcze przed przybyciem komisji. Ludzie ratowali plony, nie wierząc w jakąkolwiek pomoc i nie czekając na szacowanie.
Dla porównania – średnie plony zbóż za ostatnie trzy lata przekraczają w moim gospodarstwie 8 t/ha, a rzepaku 4 t/ha. W tym roku zebraliśmy 4,9 t/ha pszenicy i tylko 2,6 t/ha pszenżyta.
W gminie Węgliniec o szacowanie wystąpiło tylko 17 rolników. Na tych piaszczystych i lekkich glebach ludzie zbierali po 0,4–0,5 t/ha żyta, tymczasem z metodologii liczenia szkody wyszło, że straty nie przekraczają 45%. W gminie Siekierczyn w powiecie lubańskim zaledwie dwóch na kilkudziesięciu rolników zakwalifikowało się do pomocy. Mariola Szczęsna, burmistrz Lwówka Śląskiego, rolniczka i była delegatka naszej Izby przekazała mi, że na sto kilkadziesiąt protokołów nikt w jej gminie nie zakwalifikował się do pomocy. Rozmawiałem z szefem Rady Powiatowej Izby w Świdnicy Janem Figurakiem – urząd wojewódzki nie przyjął setek protokołów, gdzie oszacowano rzepaki. Wzywa się ludzi, żeby poprawiali; w gminie Dobromierz jest ich 170. Ludzie chcą protestować pod Urzędem Wojewódzkim, a my jesteśmy bezsilni, bo wojewoda nie znalazł człowieka, by wydelegować go na spotkanie z oburzonymi rolnikami.
Bezwzględnie żądamy opracowania takiej metodologii, która odzwierciedlała będzie stan faktyczny. Co mają powiedzieć ludzie hodujący zwierzęta, którzy tak jak ja już od półtora miesiąca skarmiają siano i kiszonkę. Przychód ze sprzedaży zwierząt wymuszonej brakiem pasz wyeliminuje tych rolników z pomocy. To paranoja.
Jaka jest sytuacja producentów zbóż, którzy podpisali kontrakty na ich dostawę?
– Nikt nie mówi o tym, że protokoły suszowe mogą pomóc rolnikom, którzy zawarli kontrakty na sprzedaż zbóż. Wielu z nas podpisywało kontrakty na 50–60 % tego co zwyczajowo zbieraliśmy, w niskich jak na dzisiaj cenach. Zbiory były na poziomie 25%, więc dziś trzeba płacić kary. Podam przykład – moja grupa producentów zbiera rocznie ok. 1,2 tys. ton pszenżyta. Podpisaliśmy kontrakt na 500 ton, po 590 zł/t. Zebraliśmy zaledwie 420 ton ze 170 ha, czyli 2,47 t/ha, a niektórzy poniżej 1,7 t/ha. Pszenżyto kosztuje dziś ponad 700 zł/t, a stanu klęski nie ma, więc z kontraktu trzeba się wywiązać.
Znacząco podrożał materiał siewny. Ceny pszenic do siewu sięgają 2,5 tys. zł/t. Chcieliśmy siać swoje ziarno, ale z powodu suszy siła kiełkowania wynosi maksymalnie 78% w jednej z odmian, a generalnie waha się od 9 do 35%. Zachęcam kolegów rolników do sprawdzenia, żebyście się „nie obudzili z ręką w nocniku”.
Dolnośląskie rolnictwo jest chwalone nawet przez specjalistów z Uniwersytetu Warszawskiego za swoją strukturę i wydajność. Jak pan to ocenia?
– Dolnośląska wieś i nasze rolnictwo odbiegają od krajowej średniej pod względem wielkości i wydajności pracy. Bilans żywnościowy mamy jednak beznadziejny: z różnych krańców Polski i Europy sprowadzamy mleko, wieprzowinę, wołowinę, owoce i warzywa. Wywozimy nieprzetworzone zboża, rzepak i kukurydzę. Dlatego jest pęd do powiększania gospodarstw. Z drugiej strony szacuję, że jedna trzecia gospodarstw ledwo wiąże koniec z końcem. Zbyt duże inwestycje, zakupy nieracjonalnie drogiej ziemi mogą zachwiać ich bytem.
W ciągu minionego roku w naszej części Polski zlikwidowano produkcję mleczarską w kilkunastu dużych oborach, gdzie wydajność wynosiła od 10 do 12,5 tys. kg mleka od krowy. Kilka tysięcy krów w najlepszym przypadku pojechało na Podlasie i Mazowsze. Zdarzało się, że genetyczne perełki trafiły do rzeźni. Brak stabilności, lokalnego przetwórstwa i często nieracjonalne działania chociażby KOWR doprowadzają do likwidacji budowanych przez lata hodowli.
Wspomniał pan o Krajowym Ośrodku Wsparcia Rolnictwa. Jak radzi on sobie z gospodarowaniem państwowymi gruntami, których na Dolnym Śląsku jest jeszcze bardzo dużo?
– Jestem przerażony opieszałością w działalności KOWR. W naszym województwie zwracane przez dzierżawców grunty po dwa lata leżą odłogiem. Zasób wrocławskiego KOWR, przekraczający 40 tys. ha wolnych gruntów, nie zmniejsza się, a jak na ironię – powiększa. Kierownictwo koncentruje się na tym, komu zabrać ziemię niż jak rozdysponować tę przejętą. Całkowicie odstąpiono od konsultacji. Rada Ludowa skupiająca organizacje rolnicze stała się fasadą. O jej randze niech świadczy fakt, że przez 3 lata nie udało się znaleźć sposobu na rozliczanie jej członkom kosztów dojazdu.
Jestem rolnikiem z powołania, od 36 lat prowadzę gospodarstwo. Zaczynałem od 11 ha, które dzisiaj przejęła córka Paula pomagająca mi w pracy. Twierdzę, że każdy rolnik, szczególnie młody, który chce powiększyć swoje gospodarstwo, powinien otrzymać taką szansę. Nie rozumiem, dlaczego pozwala się, aby osoba, która od kilkunastu lat poddzierżawiała swoje 10- lub 20-hektarowe gospodarstwo teraz startowała w przetargach i wydzierżawiła 7–8 działek po kilkanaście hektarów. Dzierżawcy uprawiający te grunty od wielu lat, po oddaniu ich do KOWR zwalniali ludzi i likwidowali produkcję zwierzęcą. Tymczasem grunty trafiają przez podstawionych ludzi do różnych mętnych podmiotów.
Od lat trwa dyskusja na temat złej kondycji polskiego samorządu rolniczego. Jak to zmienić?
– Podczas pierwszego, bardzo krótkiego spotkania z ministrem Ardanowskim powiedziałem kolegom z izb, że właśnie nadszedł czas, aby na każde spotkanie przynosić gotowe propozycje ustaw – które wyjdą naprzeciw głosom rolników. Nie może być tak, że od pierwszej kadencji w samorządzie powtarzamy te same postulaty. Naszą pierwszą propozycją powinna być ustawa o izbach rolniczych. Jak na razie wszystkie konsultacje, dyskusje nic nie wnoszą. Jak było z ustawą Prawo łowieckie? Pierwszy projekt podpisany przez prezydenta nie wszedł w życie. Drugi zakładał szacowanie z udziałem sołtysów, a teraz w to miejsce wpisano ODR-y. Głodowe pensje w ODR-ach powodują odchodzenie tych ludzi. W jednym z zespołów na 5 osób ostatnio 3 się zwolniły i zostały 2 osoby na 6 gmin.
Jeżeli chcemy być znaczącym partnerem, musimy być twórczy i odpowiedzialni, a jeżeli nie, to dajmy sobie spokój z udawaniem, że pomagamy rolnikom. Ustalenia z władzami powinny być wiążące, a nie stanowić „dupochrony” dla urzędników. I jeszcze jedno, w samorządzie rolniczym współpracowaliśmy z obecnym ministrem wiele lat. Był okres kiedy twardo i ostro spieraliśmy się o to, jak rozwiązywać konkretne sprawy. Myślę, że powinniśmy być zapleczem i wspierać wszystkie jego inicjatywy zbieżne z naszymi wnioskami, ale też twardo walczyć, gdy się nie zgadzamy. Liczę, że minister Ardanowski będzie korzystał z naszego doświadczenia, a my damy mu wsparcie kiedy będzie potrzeba.
Co na dłuższą metę jest największym zagrożeniem dla rolnictwa?
– Najmocniej uderzy w polską wieś kryzys pokoleniowy. Stanie się to szybciej niż nam się wydaje. Szczególnie dotknie województwa o takiej strukturze agrarnej jak nasze. Ludzie chcą dobrze zarabiać, ale też chcą mieć wolne soboty, niedziele i pracować do 15.00, a w rolnictwie tak się nie da. W setkach gospodarstw brakuje następców. Pasjonaci wiążący swoją przyszłość z rolnictwem trafiają się coraz rzadziej, a tegoroczna susza może pokazać prawdziwy obraz.
Za czasów poprzedniej koalicji trafił pan do aresztu. Sąd oczyścił pana z zarzutów. To jedyna niedogodność związana z działalnością społeczną?
– Miałem jeden zarzut, którego prokuratura nie chciała ujawnić przez niemal dwa lata: przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego. Powiem tak: doświadczyłem w swoim rolniczym życiu wiele, przesiedziałem 100 dni w areszcie, za które wypłacono mi śmiesznie niskie odszkodowanie i zadośćuczynienie. Wydawało mi się, że nic gorszego mnie już nie spotka, ale widzę, że chęć zemsty i podporządkowania jest chyba największa, odkąd działam społecznie. Moi sąsiedzi, rolnicy, z którymi współpracuję wiedzą, że od lat prowadzimy z żoną Lucyną i córką bardzo dobre gospodarstwo. Nasz dorobek przez lata prezentowaliśmy na regionalnych i wojewódzkich wystawach, gdzie nasze zwierzęta zdobywały championaty, a nawet superchampionaty. Doszliśmy do wydajności 11 tys. l od jednej krowy.
Takiej nagonki, jaką prowadzili urzędnicy podlegli ministrowi rolnictwa przez ostatnie lata, nie przeżyłem wcześniej. Kontrole prowadzone przez zespoły z kilku województw nawet nie raczyły mnie poinformować, że mierzą pola. Dopłaty wypłacane były kilka miesięcy po terminie. Ja się nie dam zastraszyć. Nie przestanę mówić tego, co myślę, piętnować kolesiostwa, pazerności i chciwości.
Nie oszczędza pan ani rządzących, ani urzędników.
– Moja szorstka i wyrazista postawa zawsze zmierzała do lepszych rozwiązań. Proszę Krzysztofa Ardanowskiego, aby zajął się rozwiązywaniem problemów, bo ma ogromną wiedzę i doświadczenie potrzebne do sprawowania tej funkcji. Ma też za sobą lata w naszym samorządzie. Największą pomocą może się okazać zwykłe gospodarskie spojrzenie na rolnictwo.
Nie dzielmy rolników na dużych, małych, wysokich i niskich. Są lepsze gospodarstwa i gorsze. Ideologizowanie polskiego rolnictwa skończy się krachem. Wieś nie wytrzyma na dłuższą metę takich podziałów i za kilka lat staniemy przed dylematem, kto zagospodaruje rosnącą liczbę KOWR-owskich odłogów.