Artur Balazs prowadził też dużą hodowlę trzody chlewnej. Zrezygnował z niej, gdy w rządzie premiera Jerzego Buzka objął stanowisko ministra rolnictwa. Poprzednio był ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego oraz Jana Olszewskiego.
Jest pan nie tylko rolnikiem, ale i wytrawnym politykiem. Może więc pan wytłumaczy, dlaczego politycy i to prawie ze wszystkich opcji i tzw. warszawskie elity, a także duża część opinii publicznej, postrzega sytuację polskiego rolnictwa wyłącznie przez pryzmat zdarzeń w stadninach koni arabskich w Janowie Podlaskim oraz w Michałowie?
– Gdy pełniłem funkcję ministra rolnictwa – od 1999 do 2001 roku – to w tamtym czasie nastąpiły zmiany szefów stadnin na tych samych których obecnie odwołano. I temu procesowi towarzyszyły podobne emocje do tych, jakie obserwujemy teraz. Środowisko „koniarskie” stanęło murem w obronie starych szefów, bo byli to też ludzie zasłużeni, może nawet bardziej od tych obecnie odwołanych i przy tym cieszący się bardzo dużym autorytetem w środowisku międzynarodowym. Pamiętam ostrą rozmowę z kierownictwem Polskiego Związku Jeździeckiego, które zarzuciło mi zbytnią ingerencję w owe końskie sprawy, bo wówczas gra toczyła się także o wyścigi konne, które odzyskaliśmy dla Skarbu Państwa. Powiedziałem kierownictwu PZJ, że z całym szacunkiem dla hodowli koni, ale mi sen z powiek spędza dramatyczna sytuacja polskiego rolnictwa. A hodowla koni nie jest ani pierwszorzędnym, ani nawet drugorzędnym elementem mojej działalności. Zaś proces wymiany starych szefów – choćby zasłużonych – na nowych, jest jak najbardziej zjawiskiem normalnym. Z tym, że ja doceniłem starych prezesów i oni odeszli w chwale. Tego zabrakło w obecnym procesie. Chociaż zdaję sobie sprawę, że mamy tutaj do czynienia ze sprawą, w której jest drugie dno – chodzi o negatywne raporty Najwyższej Izby Kontroli oraz Centralnego Biura Antykorupcyjnego, dotyczące istotnych uchybień w funkcjonowaniu stadnin w Janowie Podlaskim oraz Michałowie. Na temat tych zarzutów nie chcę się wypowiadać. Chociaż doceniam zasługi tych prezesów, których odwołano. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie ma ludzi niezastąpionych, a nawet najwyższe kwalifikacje nie mogą być usprawiedliwieniem dla działań niezgodnych z prawem.
No tak, z jednej strony gra idzie o kilka milionów dolarów i pewien prestiż w jakże wąskim środowisku międzynarodowym – hodowców konia arabskiego, a z drugiej, o miliardy dolarów i o byt milionów ludzi – nie tylko polskich rolników, których sytuacja jest dramatyczna, ale ludzi pracujących w otoczeniu rolnictwa i na jego rzecz.
– Powiem wręcz, przecieram oczy i dziwię się, że teraz główna debata publiczna dotycząca polskiego rolnictwa koncentruje się na wymianie dwóch prezesów stadnin. Ta debata ma się nijak do olbrzymich problemów naszego rolnictwa, z jakimi musi się zmierzyć zarówno minister rolnictwa, jak i cały rząd. Ów koński problem nie powinien spędzać snu z oczu zarówno pani premier, jak i ministrowi rolnictwa. Zresztą uważam, że minister rolnictwa nie był inicjatorem zdarzeń zarówno w stadninie w Michałowie, jak i w Janowie Podlaskim. Zostały one wywołane przez urzędników stosunkowo niskiego szczebla. I jeżeli coś się wówczas stało nie tak, to na pewno nie można za to obciążać winą ani ministra rolnictwa, ani prezesa Agencji Nieruchomości Rolnych. Nie wykluczam, że cały ten konflikt zaczął się w bardzo lokalnym środowisku koniarskim. Dobrze się też stało, że ogłoszono otwarty konkurs na stanowiska nowych prezesów tych stadnin. W sumie olbrzymie nagłośnienie tego konfliktu można tłumaczyć szukaniem zarzutów i haków na obecnie rządzącą ekipę. Wszak ten konflikt wyśmienicie się sprzedaje w środkach masowego przekazu, a jego upolitycznienie bynajmniej nie sprzyja rzeczowemu rozwiązaniu.
Zejdźmy z koni. Gdy był pan ministrem rolnictwa, byliśmy biedniejszym krajem. Ale rząd dysponował własnymi instrumentami pomagającymi walczyć z kryzysem – choćby na rynku mleka. Bowiem Agencja Rynku Rolnego miała dalece poważniejsze kompetencje niż obecnie. Wcześniej, gdy działał rząd premier Hanny Suchockiej też w ciągu jednego dnia podjęto decyzję o przeciwdziałaniu olbrzymiemu kryzysowi na rynku mleka.
– Tak. Moim zdaniem, ten kryzys za czasów rządów premier Hanny Suchockiej był dalece groźniejszy dla rolników niż obecny. Chociaż doceniam wagę również obecnego kryzysu, który został wywołany przez kilka czynników. Bardzo brzemienne w skutkach okazało się zaprzestanie kwotowania produkcji mleka w Unii Europejskiej. Drastycznie przy tym na światowych rynkach spadły ceny podstawowych wyrobów mleczarskich: mleka w proszku, serwatki w proszku, masła oraz serów twardych. Bardzo bolesne dla polskiego mleczarstwa okazało się rosyjskie embargo, chociaż z innymi produktami niż mleczarskie, udało się nam wejść na nowe rynki i złagodzić jego skutki dla polskiego rolnictwa.
Najgorzej, że Unia nie jest solidarna w tym mleczarskim kryzysie. Z Niemiec i Holandii napływa do Polski tani ser twardy po 1,43 euro za kilogram, a więc po cenach dumpingowych. Polscy rolnicy mają niższe dopłaty bezpośrednie, więc bardziej odczuwają kryzys, który jest większy niż w innych państwach, bo wielkie sieci handlowe demolują rynek bezzasadnie obniżając ceny zbytu.
– Słyszymy o protestach mleczarskich albo o protestach dotyczących rynku mięsa wieprzowego w różnych państwach Unii Europejskiej. Wiem, że sytuacja jest dramatyczna, bowiem polski producent mleka otrzymuje obecnie cenę około 90 groszy za litr, a jeszcze nie tak dawno ta cena była zbliżona do 1 zł i 50 groszy za litr. I bardzo trudno będzie wielu gospodarstwom wytrzymać owe 90 groszy pod względem ekonomicznym, gdyż większość z nich jest pozbawiona gotówki, a część obciążona kredytami. Doskonale zdaję sobie sprawę, że hodowla bydła mlecznego to najtrudniejszy kierunek produkcji, to nie hodowla trzody chlewnej, którą łatwiej odbudować. Właściwie jak ktoś rezygnuje z produkcji mleka, to już do tego kierunku nie wraca. Ale ten kryzys dotyczy nie tylko polskich rolników. Mleczny kryzys i kryzys na rynku mięsa wieprzowego dręczy całą unijną Europę. Ale każdy kryzys kiedyś się skończy. Jak ja zostawałem ministrem rolnictwa byliśmy biedniejszym krajem, zaś na rynku mięsa wieprzowego trwał głęboki kryzys. Na drogach rolnicy walczyli z policją. Były to prawdziwe bitwy. Ale udało się nam naprawić tę trudną sytuację. Obecnie mimo tego, że sytuacja jest bardzo trudna, nasz kraj jest potentatem w produkcji żywności, wszak jej roczny eksport osiąga wartość ok. 25 miliardów euro. A jeszcze kilkanaście miesięcy temu rolnicy byli najbardziej zadowoloną grupą zawodową z racji wejścia do Unii Europejskiej, bowiem zyskali dopłaty bezpośrednie i pieniądze na inwestycje w gospodarstwach. Nie mówiąc już o tym, jak polska gospodarka zyskała na uczestnictwie we wspólnym unijnym rynku.
Nie przeczymy tym faktom. Ale prawda jest taka, że obecny kryzys wywołał na wsi drugą falę eurosceptycyzmu!
– To jest zbyt przesadne twierdzenie. Ale ten mleczny kryzys można opanować własnymi środkami. Dzisiaj mleczarnie i producenci mleka muszą pochylić się nad jego bilansem i możliwością zbytu produktów mleczarskich zarówno w kraju, jak i za granicą, aby nie destabilizować rynku niepotrzebnymi nadwyżkami. Wiem już, że są spółdzielnie mleczarskie, które przymierzają się do wprowadzenia limitowania produkcji mleka. Trzeba też dążyć do tego, by Agencja Rezerw Materiałowych zakupiła w ramach rotacji jak najwięcej mleka w proszku, masła i innych wyrobów na zapasy państwowe. Takie ruchy robi się zawsze w czasie kryzysu, bo mogą one pomóc w ustabilizowaniu rynku. Trzeba też nadal walczyć na forum Komisji Europejskiej w kwestii umorzenia kar za nadprodukcję mleka dla polskich producentów. Mam też nadzieję, że powróci apetyt na polską wieprzowinę, a także wołowinę. Że wreszcie wróci pogoda dla naturalnych wyrobów z małych masarni, czy też robionych w zagrodzie rolnika i sprzedawanych prosto z zagrody – na zasadzie sprzedaży bezpośredniej. To jest szansa dla tych mniejszych i średnich gospodarstw. Ów dyktat dużych masarni i dużych ubojni musi się kiedyś skończyć. Trzeba zawrócić z drogi globalizacji w rolnictwie i przetwórstwie z nim związanym na rzecz lokalnych i regionalnych wyrobów.
Ale minister Balazs – w porozumieniu z całym rządem – mógł podjąć szybkie decyzje łagodzące świński kryzys, które zakończyły bitwy na drogach. Wszak nie byliśmy członkiem Unii Europejskiej. A teraz ta koszmarna unijna biurokracja przeciąga zdaje się proste naturalne decyzje albo je blokuje.
– To nie jest do końca prawda, bowiem wówczas byliśmy stowarzyszeni z Unią i wszelkie decyzje dotyczące interwencji na rynkach rolnych trzeba było uzgadniać z Brukselą, to znaczy ciężko negocjować! Ale w tej sytuacji cały rząd stanął murem za ministrem rolnictwa. Przypominam też, że na przełomie lat dziewięćdziesiątych panował duży kryzys na rynku mleka, z którego udało się nam wyjść obronną ręką. Podjęliśmy bowiem efektywną interwencję na rynku masła i mleka w proszku.
Nie jest tajemnicą, że pan potrafił się „dogadywać” z Brukselą!
– Nie zamierzam tutaj krytykować moich następców ani też obecnego ministra rolnictwa. Mam jedną uwagę skierowaną pod adresem poprzedniej koalicji rządowej – PO–PSL. Dla tego rządu rolnictwo nie było priorytetem. Nawet w okresie naszej prezydencji, gdy Polska kierowała Unią, rolnictwo nie było jednym z głównych celów naszej prezydencji. A były to czasy poważnej debaty o zmianach we Wspólnej Polityce Rolnej. To był jasny sygnał, który jest także słyszalny dzisiaj. I dlatego polski minister nie miał silnej pozycji w Brukseli, bo Polska prezydencja nie dostrzegła tego wielkiego problemu a równocześnie szansy. Wszak dla Polski rolnictwo powinno być najważniejszym wyzwaniem. A tak, ta postawa obniżyła dalece nasze zdolności negocjacyjne. Uważam jednak, że obecna ekipa rządowa chce pokazać, że rolnictwo jest ważne dla rozwoju gospodarczego kraju, że Polska rolnictwem stoi.
Rolnicy z państw starej Unii lepiej znoszą kryzys, bo mają wyższe dopłaty bezpośrednie!
– To jest prawdziwe twierdzenie. Gdy rząd premiera Jerzego Buzka, który przekazywał władzę, nasze stanowisko negocjacyjne było takie, aby polscy rolnicy otrzymali takie same dopłaty jak rolnicy w państwach Unii. Niestety, w późniejszych negocjacjach zepchnięto nas na poziom 25 procent dopłat bezpośrednich. Nasi następcy zachłysnęli się funduszami spójności. Po prostu, w Brukseli uważano, że jak dostaniemy duże fundusze spójności, to będziemy siedzieć cicho, poświęcimy rolnictwo i nie będziemy się bili o zrównanie dopłat bezpośrednich do poziomu dopłat rolników starej Unii.
Towarzyszymy pana gospodarstwu od 20 lat i wiemy, że dba pan o właściwe przechowywanie zbóż. W baterii BIN-ów stanął nowy, większy silos!
– Pierwszego BIN-a, a była to setka, kupiłem dwadzieścia dwa lata temu i tak się zaczęło, co kilka lat nabywałem nowego BIN-a. Obecnie łączna pojemność silosów zbożowych w moim gospodarstwie wynosi 1300 ton, konkretnie BIN-ów, bowiem innych silosów nie posiadam. Są to trzy silosy o pojemności 100 ton każdy, dwie 250 oraz ostatni nabytek: okazała 500, która stanęła w ubiegłym roku. Stoją one w dwóch miejscach. Jedną 250 połączyłem z 500 w jeden ciąg – z wygarnianiem, ze zmianą spodu, z zasypem kubełkowym oraz wybieraniem. Jest to więc nowoczesna bateria silosów, ale pozostałe działają jeszcze w starym stylu.
Czy w tym roku produkcja zbóż będzie opłacalna?
– Trzymam jeszcze ponad 200 ton pszenicy z ubiegłorocznych zbiorów, której nie sprzedałem i nie mogę konkretnie odpowiedzieć na to pytanie, jaka będzie opłacalność produkcji zboża w tym roku.
Wielu polskich rolników obawia się, że tani rzepak oraz tania pszenica i kukurydza z Ukrainy, kompletnie zdezorganizują rynek zbóż nie tylko w Polsce, ale wręcz w całej Unii Europejskiej?
– Ukraina zawsze sprzedawała dużo zbóż i rzepaku i innych produktów roślinnych w Europie, ale jednoznacznie nie przesądzam czy doprowadzi to do dezorganizacji rynku w tym roku. Ale w niedalekiej przyszłości rolnictwo ukraińskie może bardzo zamieszać na europejskim, a nawet światowym rynku. Wszak są tam bardzo dobre warunki do produkcji roślinnej, co oznacza, że wnet ten kraj stanie się też potentatem w produkcji zwierzęcej.
Ale negocjowany układ o wolnym handlu między USA a Unią Europejską TTIP jest wielkim wyzwaniem dla całego unijnego rolnictwa.
– Istotnie, ów układ stwarza szereg zagrożeń dla całego unijnego rolnictwa – nie tylko polskiego. Dlatego trzeba pochylić się nad każdym paragrafem, czy też punktem tej umowy. Nie można bowiem dopuścić, aby do Unii Europejskiej napłynęły produkty rolnicze, których jedynym atutem jest niska cena i niska jakość – niezgodna z surowymi normami unijnymi, które muszą spełniać zarówno unijni rolnicy jak i zakłady przetwórcze.
Dziękujemy za rozmowę.