Początek wojny kojarzy się zwykle z inwazją na miasta, na większe ośrodki, m.in. z bombardowaniem Wielunia. A jak wojnę „zobaczyła” wieś?
– O bombardowaniu Warszawy, Wielunia czy Kielc wiadomo powszechnie. Niemieckim celem strategicznym było zniszczenie wojsk polskich, które, jak przewidywali Niemcy, miały się posuwać na wschód. Żeby to osiągnąć, bombardowano mosty, drogi, lotniska i dworce oraz stacje kolejowe, ale też ujęcia wody, których wiele znajdowało się na prowincji. W Łącznej pod Kielcami ostrzelano stację. Zginęło wtedy kilkanaście osób. Piloci Luftwaffe potrafili ostrzeliwać rolników pracujących w polu. Znamy przypadek z jednej z wiosek w byłym województwie białostockim, gdzie kilku pilotów ostrzeliwało 10-letniego chłopca, który biegał po polu. W województwie kieleckim zbombardowano we wrześniu ponad 90 miejscowości, w Łódzkiem – 93. W drugim przypadku łączna liczba ofiar wyniosła 1159 osób. W Parzymiechach na Śląsku zamordowano 75 cywilów, obok – w Zimnej Wodzie – 39. Pod Kielcami we wsiach Krasna i Komorów zginęli Polacy i Żydzi, w tym dzieci – 27 osób.
To były umyślne działania żołnierzy niemieckich, którzy na przykład niepowodzenia bojowe wyładowywali poprzez agresję skierowaną przeciw cywilom. Jednocześnie brutalne postępowanie niemieckie prowadziło do wybuchu paniki. Taki był cel – złamać wolę oporu i morale strony polskiej. Pamiętajmy, że żołnierze niemieccy zostali wcześniej poddani intensywnej propagandzie antypolskiej i antyżydowskiej. Fatalną rolę odegrała też paramilitarna organizacja „Selbstschutz”, czyli Samoobrona. Jej członkowie, Niemcy – przedwojenni obywatele polscy, dokonali masowych zbrodni na polskich ziemiach włączonych do III Rzeszy. Na Pomorzu zamordowano wtedy ponad 30 tys. Polaków. Ofiarami byli głównie przedstawiciele lokalnych elit – także tych wiejskich, m.in. sołtysi, duchowni, nauczyciele, działacze społeczni.
Ale znamy też opowieści o „dobrych Niemcach”.
– Oczywiście. W trakcie okupacji były też przypadki, kiedy żołnierze na przykład kupowali żywność od Polaków czy udzielali informacji lub na co dzień po prostu dobrze się odnosili do ludności. Ale to raczej wyjątki, które ze względu na brutalną rzeczywistość zapadały głęboko w pamięć. W jednym z przypadków żandarm niemiecki z posterunku w Łopusznie w pewnym momencie zdezerterował, zaciągnął się do Armii Krajowej i walczył przeciwko rodakom. Innym razem niemieccy policjanci zaaresztowali rodzinę żydowską i nie tylko jej nie represjonowali, ale nawet dali jeść i zalecali dalej się ukrywać.
Zasadą jednak było traktowanie Polaków przez Niemców jako narodu podbitego i podludzi, nie mówiąc już o postawie wobec Żydów czy Romów, którzy przecież także na wsiach zamieszkiwali.
Mieszkańcy wsi tracili głowę czy szukali sposobu na przetrwanie?
– Mamy potwierdzone informacje, że jeszcze przed wrześniem 1939 roku mieszkańcy budowali schrony. Ludność miała w pamięci Wielką Wojnę, czyli pierwszą wojnę światową, i szukała ewentualnego schronienia. To były na przykład obelkowane doły, w których gromadzono skromne zapasy żywności, pościeli czy odzieży. Powszechnie też ludność wsi czy małych miasteczek przed wkroczeniem Niemców uciekała do najbliższego lasu, zabierając ze sobą część dobytku, bo spodziewano się, że niemieccy żołnierze mogą strzelać do cywilów. Wielu też mieszkańców wsi pomagało – dając schronienie i żywność – tzw. uciekinierom, a więc ludności, która od pierwszych dni września 1939 roku uciekała przed wkraczającymi oddziałami niemieckimi.
- Pacyfikacja polskich wsi przez wojsko niemieckie była często wyrazem absurdalnej nienawiści, kształtowanej wcześniej w żołnierzach przez antypolską i antyżydowską propagandę
Tej chyba musiało brakować?
– Z biegiem lat coraz bardziej. Wieś była niezwykle poszkodowana w czasie wojny. Początkowo jednak zarejestrowano niezłą koniunkturę. Jak w każdej wojnie i tym razem wzrosły ceny artykułów pierwszej potrzeby, zwłaszcza żywności. To powodowało (były przynajmniej takie głosy), że wojna pozwoliła polskiemu rolnikowi zyskać. Niektórzy bali się nawet, że rolnicy mogą nie zauważać zagrożenia. Dość szybko jednak zamierzenia władz niemieckich wobec polskiej wsi się zmaterializowały. Niemcy wkroczywszy do Polski, nie zamierzali wspierać polskiego rolnika, ale maksymalnie go wyeksploatować. Całość wytwórczości w Generalnym Gubernatorstwie (GG)miała służyć wojennym celom III Rzeszy. Wprowadzano obowiązek kontyngentowy, czyli dostaw płodów rolnych. Zobowiązane do tego było każde gospodarstwo. Ściśle to ewidencjonowano i bezwzględnie ściągano. W dokumentach pojawiały się tak dokładne raporty, jak dwa kilogramy żyta czy wiadro ziemniaków. System poboru żywności był niezwykle skomplikowany i powszechnie znienawidzony.
Szacuje się, że kontyngenty w 1942 roku wynosiły już około połowy zbiorów. Proszę sobie wyobrazić połowę płodów oddawanych za bezcen. Chwilę wcześniej przecież z całości tych płodów ledwo mogła się wyżywić cała rodzina. Tymczasem Hans Frank, generalny gubernator GG, powiedział w sierpniu 1942 roku słynne zdanie: „Zanim z głodu umrą Niemcy, umrzeć muszą wszyscy inni”. Na czas żniw proklamowano „stan wojenny”. Opornych rolników zamykano w obozach, na przykład do czasu, aż rodzina odda kontyngent. Nie wolno było dowolnie mleć zboża, trzeba było mieć specjalne zezwolenie (kartę przemiałową). Zabronione było również dokonywanie uboju zwierząt.
Obowiązywał kartkowy system podziału żywności. Ludność próbowała się ratować – mełła zboże w tzw. żarnach, które żandarmeria niemiecka niszczyła. Każde zwierzę było ewidencjonowane (kolczykowane). Rolnicy bronili się – mieli schowki na zwierzęta hodowane poza ewidencją. Ale za nielegalny ubój obowiązywały kary – można było trafić do obozu koncentracyjnego albo od razu zostać zamordowanym. Władze niemieckie ścigały też ludzi handlujących żywnością. To było surowo zabronione i zwalczane. Takie były realia, codzienność.
Wieś w czasie wojny eksploatowano nie tylko żywnościowo.
– Z jednej strony drenaż środków żywnościowych, a z drugiej – eksploatacja zasobów ludzkich. Na roboty przymusowe deportowano około trzech milionów polskich robotników. Znaczna część tych osób pochodziła ze wsi. Kierowani byli do gospodarstw niemieckich – niektórzy na tereny wcielone do III Rzeszy, czyli przed wojną polskie, inni – w głąb Niemiec. Niemcy próbowali wykorzystać mit przedwojennych „wyjazdów na saksy”. Rozwieszano plakaty reklamujące wyjazd do pracy. Ale tych, którzy wyjechali dobrowolnie, było raptem kilka procent. Część w ten sposób próbowała się ukrywać i uniknąć na przykład aresztowania. Potem okupanci sięgnęli po metody administracyjne (obowiązkowy wyjazd wyznaczonych osób) i łapanki. Większość była zmuszona do rozłąki z rodzinami i ciężkiej pracy. Ludność, żeby uniknąć wywózki, kryła się po lasach, zagajnikach, ogólnie poza domem. Ale roboty przymusowe to nie tylko wyjazd daleko od domu. To była także cała masa zobowiązań nałożonych na mieszkańców wsi, „na miejscu”, na przykład odśnieżanie dróg czy zwózka drzewa z lasu własnym zaprzęgiem.
Ludność wiejską zobowiązano do dostarczenia tzw. podwód, czyli darmowego transportu. Niektórzy gospodarze byli angażowani do kursów nawet pod Moskwę w 1941 roku w czasie działań wojennych. Mieszkańcy wsi musieli budować drogi czy prowadzić prace melioracyjne. Młodzież eksploatowano w ramach Służby Budowlanej (Baudienst). W 1944 roku w związku ze zbliżającym się frontem tysiące mieszkańców wsi zmuszano (poprzez łapanki) do budowy okopów i umocnień frontowych. To był, nie bójmy się tego powiedzieć, zorganizowany system pracy niewolniczej.
Ludność wiejską zobowiązano do dostarczenia tzw. podwód, czyli darmowego transportu. Niektórzy gospodarze byli angażowani do kursów nawet pod Moskwę w 1941 roku w czasie działań wojennych. Mieszkańcy wsi musieli budować drogi czy prowadzić prace melioracyjne. Młodzież eksploatowano w ramach Służby Budowlanej (Baudienst). W 1944 roku w związku ze zbliżającym się frontem tysiące mieszkańców wsi zmuszano (poprzez łapanki) do budowy okopów i umocnień frontowych. To był, nie bójmy się tego powiedzieć, zorganizowany system pracy niewolniczej.
Nie wszystkim chyba też udało się przetrwać wojnę w rodzinnym domu?
– Wielką liczbę ludzi wysiedlano głównie, patrząc na mapę „w prawo”, czyli do Generalnego Gubernatorstwa. Trzeba było dość szybko opuścić dom, a potem jakoś zorganizować sobie życie, pracę w nowym, obcym miejscu. W dystrykcie radomskim wysiedlono ponad sto miejscowości, żeby utworzyć ogromny poligon. W powiecie dębickim – podobnie. Ukazywało się zarządzenie i tyle. Niemcy nie interesowali się przecież losem wysiedlonych w ten sposób ludzi. Nie do tego zobowiązywała ich ideologia narodowosocjalistyczna. Pamiętajmy też o realizowanej na Zamojszczyźnie akcji osadnictwa niemieckiego. Wysiedlono setki wsi. Tysiące ludzi zamordowano.
*Czy mieszkańcy wsi pozostawali bierni wobec tych represji? Jaki był ich udział w działaniach zbrojnych?
– Ciekawe pytanie. Większość była, co oczywiste, skupiona na walce o przeżycie. Ale nie brakowało też przypadków aktywnego uczestnictwa – w Armii Krajowej, Batalionach Chłopskich czy ogólnie w podziemiu. Armia Krajowa, największa podziemna organizacja zbrojna, liczyła około 400 tys. ludzi i znaczna część jej żołnierzy wywodziła się ze wsi. Wielu legendarnych dowódców AK pochodziło z terenów wiejskich. Choćby pułkownik Jan Piwnik, pseudonim „Ponury” czy generał Antoni Heda pseudonim „Szary” – powojenny zdobywca więzienia kieleckiego, to synowie chłopscy. Na mieszkańcach wsi opierał się kolportaż prasy podziemnej, niektóre drukarnie lokalizowano na wsiach. Pamiętajmy też o ziemianach, którzy założyli organizację „Uprawa” (później „Tarcza”), która wspierała działania Armii Krajowej.
Wszelkie formy oporu mieszkańców wsi były brutalnie tłumione, poprzez indywidualne zabójstwa, akcje terrorystyczne i pacyfikacje całych wsi. Powszechnie znana jest liczba 817 wsi spacyfikowanych tylko w granicach z 1945 roku. Śmierć poniosły dziesiątki tysięcy ludzi.
Wojna to nie tylko okupacja niemiecka...
– Tak. Dla Polaków druga wojna światowa to także okupacja sowiecka z lat 1939–1941, której dzień powszedni naznaczony został poprzez zbrodnię katyńską albo wywózkę w głąb Związku Sowieckiego, której doświadczyło tysiące Polaków, także tych wywodzących się ze wsi. Tamtejszą gospodarkę dostosowano także do wzorców sowieckich. Mówiąc o Kresach Wschodnich, pamiętajmy również o zbrodni wołyńskiej dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów i śmierci ponad 100 tys. Polaków. Ta zbrodnia rozgrywała się przecież głównie na terenach wiejskich.
Czy w tym bólu i cierpieniu była jakaś szansa na chociaż namiastkę normalnego życia?
– Taka już natura ludzka, że mimo toczącej się wojny i wszechobecnej śmierci ludzie umierali także śmiercią naturalną, żenili się, rodziły się dzieci. Mówiło się wówczas o życiu na niby. I to określenie jest chyba najbardziej adekwatne. Próba powrotu do normalności odbywała się dopiero po zakończeniu wojny. Ale wówczas, ze względu na znane okoliczności historyczne, nie był to proces łatwy. Wychodzenie z wojennej traumy i zniszczeń zajęło mieszkańcom polskiej wsi całe lata.
Rozmawiała
Karolina Kasperek