„Jak zawsze zerwała się najpierwsza ze wszystkich domowników i zaczęła dzień pracy. Najpierw podreptała w stronę obory, czując, jak poranna rosa obmywa jej bose stopy. Wydoiła i nakarmiła swoją jedyną krowę. Siwemu, który już za chwilę wyjedzie w pole prowadzony przez jej chłopa, rzuciła za drabinę wiązkę siana. Nakarmiła świnie i już słyszała kotłowaninę pomiędzy kurami i gęśmi. Kogut na płocie darł się jakby go sam czort opętał. Nakarmiła skrzydlaty inwentarz, zebrała jajka, narąbała drewienek i już pędziła do chałupy zająć się śniadaniem – pisze w swojej książce „Dwudziestolecie od kuchni” Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka rodem ze wsi i na wsi mieszkająca, współtwórczyni największego dziś internetowego portalu historycznego Ciekawostki historyczne.pl
Wojsko zje wszystko
To opis międzywojennej wsi. Czy tak mógł wyglądać 11 listopada 1918 roku na wsiach, które właśnie stawały się wolną Rzecząpospolitą? Czy było co wydoić? Czy „niegotowy jeszcze na śniadanie barszcz na kuchni”, o którym dalej pisze autorka, mógł czekać na domowników tego listopadowego dnia? Z rozmowy z Aleksandrą Zaprutko-Janicką wynika, że było chyba jednak nieco inaczej.
– 11 listopada 1918 roku Polska była kompletnie zrujnowanym krajem. Zakończyła się właśnie pierwsza wojna, pierwszy konflikt totalny, który przeczołgał całą Europę. Przez tereny, które stały się Polską, tam i z powrotem chodziły armie. A armia, jak to się mówi, „maszeruje na brzuchach”. Musieli jeść, więc grabili wszystko. Zrywali nawet strzechy z chat, żeby nakarmić konie. Polskie gospodarstwa były potwornie zrujnowane. A tam, gdzie toczyły się walki, płonęły od bomb całe pola – mówi Aleksandra Zaprutko-Janicka.
- Kuchnia prababek była uboga, ale apetyczna dzięki wielu dziś niewykorzystywanym już surowcom – mówi Aleksandra Zaprutko-Janicka
Chleb prosto z brzozy
Ten czas wywoływał powodowane głodem zamieszki, zwłaszcza w Galicji, gdzie było najbiedniej. To tam ukuło się powiedzenie „nędza galicyjska”. Jak mówi historyczka, ten czas na wsi przesunął w pewnym sensie granicę pomiędzy tym, co jest jadalne, a co nie.
Szło się częściej do lasu. Nie tylko po grzyby czy miód. Ale też po korę brzóz czy żołędzie. Są tradycje hodowlane,w których karmi się świnie żołędziami. A kora brzóz? Świetnie nadawała się jako zamiennik czy uzupełnienie mąki. W ówczesnym chlebie często spory udział miała właśnie jadalna kruszona brzoza.
– Chwasty były doskonałym pożywieniem. Taka choćby pokrzywa – „szpinak” z młodej pokrzywy jest świetny. Nie było herbaty, więc napary przygotowywano z ziół, ale też gałązek malin czy suszonych łupin jabłek – opowiada rozmówczyni i dodaje, że w 1918 roku ludziom na wsi, oprócz głodu, towarzyszył jeszcze potworny strach przed kolejnym frontem czy przemarszem wojska. Bardzo oszczędzano i ukrywano lepsze produkty, jak mięso i tłuszcze zwierzęce.
– Mój pradziadek z Karolewa pod Łowiczem zabił wtedy świnię. Mięso zabezpieczył, zalał w beczkach tłuszczem i zakopał. Babcia, jego córka, opowiadała później, że to było w lipcu 1918, przed ostatnim frontem – opowiada Aleksandra Zaprutko-Janicka.
Kuchnia tamtego czasu zależała oczywiście od zamożności. Ale generalnie jedzono prosto i tanio. Obowiązywały potrawy mączne i kasze oraz mięso i tłuszcze roślinne. Mięso jadano, choć dużo rzadziej, niż czyni się to obecnie. Ale z pewnością typowym chłopskim jadłem nie był przysłowiowy schabowy z kapustą. Za to kapusta z pewnością, a jeszcze częściej bardzo popularny groch z kapustą.
– Każdy dom miał piec chlebowy, bo podstawą menu był żytni chleb na zakwasie. Towarzyszyły temu też magiczne rytuały, włącznie z przepraszaniem dzieży, kiedy chleb się nie udawał. Takie praktyki na pewno były obecne w momencie, kiedy odzyskiwaliśmy niepodległość. Obowiązkową sprawą było też zrobienie krzyża na chlebie. I pamiętajmy, że chleby były wyłącznie pełnoziarniste. Biała mąka była droga – wyjaśnia historyczka.
Sól podebrana bydłu
Mleko i jajecznica na śniadanie, kiedy Piłsudski wjeżdżał do Warszawy? Raczej mało prawdopodobne. Mleko było towarem sezonowym, o tej porze roku już raczej nieobecnym. Jeśli w gospodarstwie doczekano się kury, gęsi, jaj, raczej wszystko to sprzedawano. Podobnie było z masłem. Za te produkty kupowano naftę i bardzo drogie wtedy zapałki. Zwykle dzielono je na dwie, trzy.
– Bardzo droga była też sól. Ludzie na wsi zaczęli wykorzystywać lizawki dla bydła, które były tańsze. Kiedy urzędnicy zorientowali się, zaczęto je farbować i straszyć ludzi szkodliwością barwnika. Ale jeśli komuś udało się już taką sól pozyskać, w raz osolonej wodzie gotowano kilka potraw – opowiada historyczka.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
- Zdjęcie z czasów dwudziestolecia międzywojennego. To dwóch chłopców ze wsi Sławsk z kromkami chleba, który jedzono do każdego posiłku i zabierano ze sobą wszędzie
Z przypraw używano też pieprzu ubogich, czyli dziś tak popularnej czarnuszki. A co z cynamonem, anyżem czy wanilią? Przyprawy korzenne były dostępne w sklepach w miasteczkach, ale były bardzo drogie. Raczej nikt na wsi nie poczuł ich aromatu w tym szczególnym dniu. Ale kilka lat później mogły już pachnieć w babach muślinowych, które pieczono na wsi tylko raz w roku. W poście trzeba było solidnie przyoszczędzić składniki, żeby móc upiec babę z kilkudziesięciu jaj. A czym ją słodzono? Cukier był towarem w tamtym czasie wciąż deficytowym, więc napoje i wypieki słodzono miodem.
Z pewnością stałym składnikiem menu na wsi były kiszonki, w tym kapusta albo ogórki ze studni czy z beczki zatopionej w stawie. Z kasz – głównie gryczana.
– A wracając jeszcze do mięsa. Mitem jest opinia, że mięsa nie jedzono wcale. Wieprzowina była rzadka, właściwie nie jedzono wołowiny – krowa miała dawać mleko, a byka bardziej opłacało się sprzedać niż zjeść. Ale odławiano w polach zające, w jeziorach i rzekach ryby, a nade wszystko tak ekskluzywne dziś raki. Babcia opowiadała, że kiedy poszło się moczyć nogi w rowie, można było zostać poszczypanym – podsumowuje autorka portalu „Ciekawostki historyczne.pl”.
Karolina Kasperek