Moje nazwisko? Obławska, od obławy – zaczyna rozmowę. Nie wygląda na człowieka uciekającego się do takich form nacisku. Jednak już w pierwszym kontakcie widać, że wie, czego chce, i potrafi być konsekwentna. Zdaje sobie sprawę, że to cecha, bez której nie da się reformować i transformować czegokolwiek. Wątpliwości? To nie jej domena. Wahanie? Musi trwać krótko, a chwilę później ustąpić czynowi. Po to, by „skoro coś się zaczęło, doprowadzić to do końca”.
Zanim opowie o tym, co się jej udało, zaznacza, że nie lubi się „lansować”. Chodzi o to, żeby o sukcesach nie mówić w pojedynkę.
– To czasem przeszkadza we współpracy. Bo na sukces nigdy nie pracuje się samemu. Zawsze jest zaplecze, ludzie. A moja rola jest taka, żeby z tymi ludźmi dobrze żyć. Staram się podtrzymywać dobre relacje. Kiedy potrzebna jest pomoc, to procentuje – mówi Hanna Obławska, wskazując umiejętność rozmowy z ludźmi jako warunek dobrego zarządzania.
Dwanaście lat temu była młodą matką z trojgiem małych dzieci. Na głowie miała dom i pomoc mężowi w prowadzeniu restauracji. Poczuła, że w życiu jej i Drzewian powinno się coś wydarzyć. Obok znalazły się dwie inne kobiety, Ania i Mariola, które poczuły podobnie. Najpierw spotykały się na herbatkach. A potem odczucia nabrały kształtu i stało się jak w słynnym, przypisywanym Einsteinowi cytacie: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić. I wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to coś robi”. Powołały stowarzyszenie, oddział Krajowego Stowarzyszenia Kobiet Wiejskich z Koszalina.
– Zrobiłyśmy coś, co dziś wydaje się mało prawdopodobne, a wtedy było dla wielu niemożliwe. We trzy poszłyśmy do gminy i powiedziałyśmy zastępcy burmistrza, że chcemy we wsi zrobić jarmark. Nie miałyśmy żadnego komputera, tylko kredki, mazaki i kartki. Namalowałyśmy, jak chcemy, żeby jarmark wyglądał, i przyszłyśmy z tym na sesję, na tak zwaną trybunę obywatelską. Niektórzy patrzyli na nas jak na wariatki – opowiada Hanna Obławska.
Miało to być miejsce „handlowe”, w którym raz w roku spotykałyby się różne branże rolnicze. Ale panie miały też ambicje, by prezentować tam rękodzieło i organizować wystawy szeroko rozumianej sztuki. Kosztorys przeszedł ich najśmielsze oczekiwania, ale dokonały kolejnego cudu. Nagle okazało się, że gmina sfinansuje im infrastrukturę – podesty, domki.
– Mało tego, wymyśliłyśmy konferencje. I były! Nie tylko rolnicze. Zrobiłyśmy warszaty „Kobieta asertywna”. Babki uczyły się, że mogą mówić „nie”, kiedy coś im się nie podoba – mówi z dumą sołtyska.
Mało, jak na pierwszy jarmark? Im było mało, więc Hanna z koleżankami zaprosiły jeszcze dr. Wacława Idziaka – specjalistę od wiosek tematycznych. Powiedziały... że chcą, ale nie mają pieniędzy. Wykładowca przyjechał i uczył za darmo. I jeszcze równolegle w Drzewianach odbywały się gminne dożynki. Imprezę też obsługiwało stowarzyszenie. A wszystko w trzy miesiące od założenia.
– Jedna inicjatywa, a zapoczątkowała szereg znajomości. Poznaliśmy ludzi, zyskaliśmy wiarygodność, a potem poszło za tym wiele innych inicjatyw. Wystarczyło coś zaproponować i ludzie włączali się bez wahania – cieszy się Obławska.
Jeszcze w 2003 roku stowarzyszenie powołało zespół śpiewaczy „Drzewianianki”. Polska była w przededniu wejścia do Unii Europejskiej. Co zrobiły „szalone z Drzewian”? Zorganizowały kabaretowe tournée po gminie pod hasłem „Łuni do Unii?”. Z wokalem i choreografią. Bo Hanna Obławska zdążyła założyć „Coolerki” – dziewczęcą grupę taneczną. A potem na jarmark sprowadziła do Drzewian profesjonalny teatr. Dwa lata temu stowarzyszenie zrealizowało dwa projekty we współpracy z Fundacją „Nauka dla Środowiska”.
– „Drzewolandia – sad pełen owoców”. Potem kontynuacja pod hasłem „Miejsce spotkań ludzi kreatywnych”. Założyliśmy półtorahektarowy sad, w którym przy uprawie jabłek na nasze potrzeby integrujemy lokalną społeczność. Powstał park, odbywały się warsztaty z bukieciarstwa, stroików wielkanocnych, decoupage’u i carvingu. Zakupiliśmy specjalistyczne noże do tego ostatniego. Sama zrobiłam kurs, a dziś, za darmo, uczę moje koleżanki. A jakby pani chciała nauczyć się tego w mieście, to ile musiałaby pani zapłacić? Pięć tysięcy złotych – informuje sołtyska i podkreśla, że wiele zrobiła dzięki współpracy z Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego.
„Ogarnia” nieprawdopodobnie wiele. To, co udaje się zrobić, dokumentuje sprawozdawczo na Facebooku. Nie tylko po to, żeby się chwalić. Także jako przykład dobrych praktyk, żeby podpowiedzieć innym, co można robić w sołectwach. Bo dziś sołtysowanie to dużo więcej niż administrowanie.
– Sama czerpię wiele z przykładu innych – podaje kolejną receptę na sukces sołtyska. I dodaje, że już ją we wsi pytają o kolejne warsztaty.
Karolina Kasperek