Zaprasza do stołu przed domem. To będzie czempiskie popołudnie przy drożdżowym placku, nadziewanych bułeczkach, placku ziemniaczanym z grzybami i wodą z listkiem mięty. Nie mogę się napatrzeć na wyjątkowo dobrze zgraną z kolorem oczu liliową sukienkę. „Megakobiecość”, jak powiedziałyby pewnie rówieśniczki Kingi, dwudziestotrzylatki.
– Dzieciństwo? Wolałam z chłopakami biegać za piłką, bawić się w chowanego, chodzić po drzewach. Albo pomagać mieszkającym naprzeciwko dziadkom w gospodarstwie, wsiąść na traktor, jechać w pole.
Na złość mamie – liceum
W domu było ich czworo. Kinga jest ostatnim dzieckiem, nieplanowanym, z jej starszą siostrą dzieli ją dziewięć lat. Rodzice pracowali – mama przy produkcji słynnych słodkich grześków w Kaliszu. Tata zajmował się obejściem, bo od lat jest na rencie. Dziećmi zajmowała się babcia. Nie było łatwo z trójką, a tu jeszcze po tylu latach – czwarte!
– Byłam kawał baby, ważyłam prawie pięć kilo, kiedy się urodziłam. Ale nie obyło się bez pomocy kleszczy. Potem, kiedy zaczęły się problemy z kręgosłupem, mama zamartwiała się, że może to przez te kleszczowe porody. Moje dwie siostry też mają skoliozę. Nie wiemy, dlaczego. To tzw. skolioza idiopatyczna, czyli o niejasnych przyczynach – opowiada Kinga.
Nie miała koleżanek w swoim wieku, więc biegała z chłopakami. Po szkole tornister w kąt i dawaj – na rower! Kinga nie przepadała za książkami. Mama, widząc to, zaproponowała jej po gimnazjum zawodówkę i fryzjerstwo. Ale Kinga nie od parady nazywa się Sowizdrzał.
– A ja, że nie! Na złość jej powiedziałam, że w żadnym wypadku. Że idę do liceum do Kalisza. Czy słusznie? Polonistka, oddając mi prace, mówiła zawsze „Sowizdrzał, skąd ty to bierzesz?”. Z matematyką było trochę lepiej – wspomina.
- Podczas tegorocznej sesji zdjęciowej, przed obiektywem przyjaciółki, Kinga poczuła się kobietą jak nigdy dotąd
W drugiej klasie nie szło już tak dobrze, a w trzeciej – raczej fatalnie. Dlatego wprawiła wszystkich w osłupienie, kiedy maturę z rozszerzonego polskiego napisała niemal celująco. Matematykę musiała poprawiać, ale się udało.
Z bochenkiem pod bluzką
Miała osiemnaście lat i świadomość, że jej kręgosłup nie trzyma pionu jak u reszty koleżanek. Przybierał kształt litery S, ale nic nie bolało, a nieco kłopotliwe już kształty dawało się jakoś ukrywać pod szerszymi bluzkami.
– Tak naprawdę problem zaczął być widoczny, już kiedy przymierzałam albę do pierwszej komunii. A kilka lat później było już poważnie. Łopatka po prawej stronie była tak wysunięta, że wyglądała, jakbym miała pod bluzką bochenek chleba. Szyi prawie nie miałam – wspomina.
W gimnazjum koledzy zaczęli jej dokuczać. Słyszała za sobą często: „garbus!”. – W szkole potrafiłam się odgryźć, ale w domu płakałam – po kryjomu, w poduchę. Tak mi to zapadło w pamięć, że z trudem przychodzi mi dziś obsłużenie tych osób, kiedy przychodzą do miejsca, w którym pracuję – opowiada Kinga.
- „Umrę, śmiejąc się” – ten napis wydał się Kindze najlepszym mottem do wytatuowania. Rzeczywiście, uśmiech nie schodzi jej z twarzy
Apogeum upokorzenia przeżyła, kiedy poszła po maturze do pracy w supermarkecie. Była wtedy na przeszkoleniu. Wtorek, w Brzezinach targ, w markecie – wielka kolejka. Do kasy podchodzi kobieta i podaje Kindze koszyk. Kinga nachyla się tak, że widoczny jest garb. I nagle słyszy dosłownie wrzask: „Czy pani nie wie, jak wygląda?! Dlaczego nic pani z tym nie robi?!”.
– Krzyczała na mnie. I że sama jest po operacji, i że nawet urodziła dziecko. Obca kobieta! Jak mogła tak przy ludziach?! Sparaliżowało mnie, a potem pobiegłam na zaplecze i wpadłam w histerię. To było okropne – wspomina koszmarny czas.
Wtedy kolejny raz przyszła jej na myśl operacja, o której rozmawiała z mamą już w pierwszej klasie liceum.
Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt
– Zaczęłam szukać w Internecie informacji. Wyczytałam, że będzie coraz gorzej, że skolioza postępuje o kilka stopni na rok. A potem jeszcze podczas jakiegoś spotkania ze znajomymi usłyszałam, powiedziane chyba w dobrej wierze i żeby mnie zmotywować, że „takich ludzi, jak ja należy tępić” – mówi o ostatnim motywatorze.
Znów zanurkowała w globalnej sieci. Znalazła w Poznaniu prywatną poradnię. Nikomu nic nie mówiąc, pojechała na konsultację. Przemiły lekarz powiedział, że w jej przypadku zostaje już tylko operacja. I wypisał skierowanie. Kinga chwilę później zjawiła się na oddziale poznańskiej ortopedii i... zapisała na zabieg za cztery lata, może pięć. Nie przejęła się tym i zabrała się za robienie koniecznych badań. Echo serca, rezonans magnetyczny, spirometria. W szpitalu w Kaliszu odradzano jej interwencję chirurgiczną. Wtedy ze wsparciem przyszedł dr Pokojowy – lekarz rodzinny Kingi.
– Pomógł napisać pismo z prośbą o przyspieszenie operacji. Ale zrobił o wiele więcej. Wspierał, kiedy inni lekarze zamiast informować mnie rzetelnie, wyłącznie straszyli, a niektórzy wręcz szydzili z mojego planu. Zrobił mi echo serca, którego zresztą inny lekarz odmówił. To był dla mnie kolejny trudny moment. Proszę sobie to wyobrazić – młoda kobieta z garbem ma się rozebrać w obecności młodego mężczyzny. O tym się nie mówi, ale zwykłe badanie może dla wielu kobiet podobnych do mnie stać się barierą nie do pokonania – mówi o kolejnym swoim zwycięstwie.
Skompletowała wyniki i pojawiła się w poznańskim szpitalu im. Wiktora Degi. Lekarz kwalifikujący Kingę do zabiegu powtórzył to, co już słyszała gdzie indziej: że ma pięćdziesiąt procent szans na pozytywne zakończenie. To znaczyło, że jest też pięćdziesiąt procent ryzyka, że skończy na wózku inwalidzkim, do końca życia skazana na pomoc innych.
Plus 74, minus 2
Jeszcze dzień przed operacją zadawano jej pytania o decyzję. Była niewzruszona. W październikowy ranek 2016 roku jechała na salę operacyjną. W dobrym nastroju, w windzie podobno jeszcze dowcipkowała. Na jej telefonie w lawinowym tempie rosła liczba nieodebranych połączeń od mieszkańców Czempisza, a lekarze właśnie rozpoczynali sześciogodzinny ortopedyczny maraton.
Obudziła się na OIOM-ie. Dookoła wszędzie aparatura. Kinga kompletnie naga i wymiotująca narkozą. Nie była w stanie się obrócić, pielęgniarki przewracały ją na prześcieradle jak worek ziemniaków. Ulga przyszła, kiedy na trzeci dzień, w niedzielę, poczuła w ustach smak domowego rosołu przywiezionego przez brata. A chwilę później, kiedy przed audytorium profesorów i studentów stanęła na nogach i zrobiła pierwszy krok.
W geście wdzięczności sąsiadki z Czempisza napiekły pielęgniarkom serniki, rogaliki. A potem w domu na dwa tygodnie Kinga stała się na powrót niemowlęciem, wokół którego mama biegała jak dwadzieścia lat wcześniej.
Mówię, że podjęcie takiej decyzji wymaga ogromnej odwagi. Kinga dopiero teraz jest w stanie zobaczyć, jak była odważna. I że taka też była jej rodzina, która ze świadomością ryzyka wspierała ją w tej decyzji. Kinga czuła, że musi się na nią zdobyć, bo nie zniosłaby już szyderczych spojrzeń i komentarzy. Ale chciała też, jak większość kobiet, nosić sukienki, dekolty, naszyjniki. Chciała poczuć na sobie spojrzenia mężczyzn.
- Kinga za wsparcie nie przestaje być wdzięczna ośrodkowi zdrowia Humieja & Pokojowy, w którym teraz udziela się wolontariacko. W superlatywach mówi też o oddziale E0 w poznańskim szpitalu im. Wiktora Degi
Po roku zdecydowała się na kolejną operację, usuwającą „garbatą” łopatkę i dwa żebra. Okupiła to bólem takim, że gdyby wiedziała o nim wcześniej, nie zdecydowałaby się na tę kosmetykę. Po zabiegu przeleżała dwa miesiące.
Dziś ma w sobie piętnaście siedmiocentymetrowych śrub, dwie tytanowe szyny, siedemdziesiąt cztery blizny po szwach i ocean szczęścia. Nawet wtedy, kiedy odcedza ziemniaki, wybierając wodę małym garnuszkiem, bo naraz wolno jej podnosić nie więcej niż trzy kilogramy.
– Cztery lata temu siostra brała ślub i był problem. Przymierzałam rozmiar 40, żeby jak najwięcej ukryć, suknie trapezówki, jak najluźniejsze. Uszyłam w końcu sukienkę za czterysta złotych. Teraz wisi w szafie – mówi radośnie.
Jestem kobietą
Na wesele brata już mogła sobie pozwolić na kreację z odkrytymi ramionami. A rok temu Maciej Pokojowy, jej lekarz rodziny, powiedział: „A może byś do nas przyszła, dziewczynom pomogła? Nie siedziałabyś w domu”.
– Byłam zachwycona. Pielęgniarki w ośrodku miały pomoc. Z czasem zaczęłam pojawiać się w Brzezinach codziennie w ramach wolontariatu. I któregoś dnia przypomniało mi się marzenie o tatuażu. Wyszłam z napisem „Umrę, śmiejąc się” – opowiada i pokazuje lewą rękę i napis pod rysunkiem piórka. Ma przypominać, że wszystko w tym życiu takie ulotne.
W swoim ciele poczuła się tak dobrze, że poprosiła niedawno swoją koleżankę o sesję fotograficzną.
– Marzyły mi się zdjęcia w zbożu, w lesie. Chciałam pokazać sobie i innym, że kobieta z jakimś defektem jest wciąż kobieca. Że ma absolutne prawo się tak czuć – mówi i wzrusza.
- Odwaga się opłaciła. Nagrodą za nią jest dla Kingi możliwość odsłonięcia ramion
Sesja wyszła zjawiskowo. Każdy, kto ją ogląda, mówi, że taka dziewczyna nie narzeka pewnie na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Jest trochę inaczej. Koleżanki mają narzeczonych, mężów, niektóre – dzieci. Kinga wciąż czeka na swoją drugą połowę. Próbowała nawet korzystać z popularnego serwisu randkowego.
– O, z dziesięć razy. Ale jakoś nie wyszło. Nie wiem, może to strach, że nie da się ze mną żyć jak ze zdrową kobietą? Można! Śruby w niczym nie przeszkadzają! – zanosi się od śmiechu i dodaje, że cały czas jest singielką. Marzy, by za kilka lat na podwórku, na którym siedzimy, bawiły się jej dzieci. Ona w tym czasie będzie gotować dwudaniowy obiad, a w piecu będzie rosnąć drożdżowe ciasto ze śliwkami.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek