Mama mi opowiadała, że nasza Aleksandria to były kiedyś same lasy. A wieś założył chyba ktoś o imieniu Aleksander. Ale to raczej taka legenda – zaczyna rozmowę z nami Aleksandra Gola, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich w Aleksandrii w powiecie częstochowskim.
W rzeczywistości wieś nazwano na cześć cara Aleksandra II. W drugiej połowie XIX wieku nadano rangę wsi kilku osadom. Panie chwalą się, że mieszkają w sąsiedztwie stuletnich drewnianych domów – mają świadomość, że zabytkowych. Dowcipkują na temat ich rozmieszczenia.
– Nasza wieś jest bardzo rozwlekła. I przez to sławna. Rozciągnięta tak, że dowcipy krążą. Można zabłądzić, ludzie z jednej strony Aleksandrii nie znają tych z drugiego końca. Ja jestem z tej części, gdzie do szkoły chodzi się do Kopalni, a parafia jest w Konopiskach. A druga część ma swoją szkołę, parafię, przedszkole i ośrodek zdrowia. Po wojnie mówiło się, że „jak dziad wszedł w Aleksandrię, to z głodu umarł”. Bo nie mógł wyjść – śmieją się Anna Wojciechowska i Aleksandra Gola.
Koło na zmiany
Koło nie ma historii tak długiej jak wieś, ale działa nieprzerwanie od 1949 roku. Ma 35 członkiń, ale „pracowitych pszczółek” jest – jak mówi przewodnicząca – 15. Średnia wieku w kole to 55 lat. Młodsze na razie nie garną się zbyt chętnie.
– Mają życie wypełnione obowiązkami – dzieci, praca. Jak dzieci są małe, to trudno działać. Łatwiej, jak się je odchowa – usprawiedliwia młode matki pani Anna.
Mają świetlicę o wdzięcznej nazwie „Dom pod lipą”. Spotykają się w niej raz w miesiącu. Przychodzą te, którym akurat pasuje zmiana, bo panie pracują na etatach. Najmłodsza z gospodyń, Justyna, jest naczelniczką poczty w Dźbowie. Któraś pracuje jako pomoc dentystyczna, choć jest już na emeryturze. Część to emerytki, część rencistki. Nie mają gospodarstw, bo to teren pokopalniany – standardem jest dom z maleńkim ogródkiem.
Robią oczywiście wszystko to, co należy zwykle do kół – organizują Dzień Dziecka, Dzień Kobiet, andrzejki.
– Gotujemy, pieczemy, organizujemy wycieczki, spotkania kół, jubileusze, spotkania opłatkowe. Niedawno miałyśmy 65-lecie naszego koła. Było 100 osób! Wynajmowałyśmy remizę. Byli goście z powiatu, dawne przewodniczące, koleżanki z innych kół. Roboty nie brakowało, ale było bardzo ciekawie, wesoło. Przeżyłyśmy to bardzo – opowiadają przejęte.
Bardziej dla innych
Taka impreza to koszty, a one żyją głównie z tego, co same wrzucą do kołowej skarbonki. Trochę narzekają na to, że muszą płacić składki kółkom rolniczym – 5 zł rocznie od osoby nie jest może majątkiem, ale tu chodzi bardziej o zasadę – one dają, a spodziewać się mogą niewiele albo nic. Czasem kółka robią wycieczki, ale one o większości nie są powiadamiane. Czują się trochę zapomniane. Z władzą też nie zawsze udaje się być w satysfakcjonujących relacjach. Mają wrażenie, że innym kołom wiedzie się pod tym względem trochę lepiej. Często ciężko pracują na rzecz innych.
– Trzeba jechać, to bierze się namiot i jedzie. I od rana do wieczora – mówią.
Promują wtedy raczej gminę niż siebie. A co robią dla siebie?
– Zorganizowałyśmy pokaz. Któraś z koleżanek miała znajomą kosmetyczkę i zaprosiłyśmy ją – przypominają sobie, ale już po kilku sekundach w wypowiedziach słychać: „współpracujemy”, „pomagamy”.
– Współpracujemy ze szkołą, przy festynach koleżanki chętnie pomagają. Współpracujemy z księdzem, bo mamy fajnego „chłopaka”! Po śmierci poprzedniego proboszcza trafił nam się ksiądz Tomasz. Operatywny, że hej! Organizowałyśmy wycieczkę do Warszawy. Pyta nas chwilę przed wyjazdem: „To jak jedziemy?”. To ja pomyślałam, że powiem otwarcie i mówię: „Proszę księdza, w jedną stronę jedziemy pobożnie, a wracamy jak wycieczka. Przystosował się. Było na luzie i żartobliwie – w jedną stronę pieśni, w drugą – piosenki – wspominają z uśmiechem.
Liczą na przybyszów
Aleksandryjki cieszą się na nowych we wsi i wiążą z nimi nadzieje.
– To raczej młode małżeństwa, z miasta. Ale zdarza się, że kobiety są zainteresowane. Ostatnio naciągnęłyśmy panią profesor. Chodziłam z opłatkiem, zadzwoniłam, wyszła bardzo miła dziewczyna. I od słowa do słowa: „a ja też bym się zapisała” – mówi. Wykłada niemiecki na jakiejś uczelni w Częstochowie. Na co zamierzamy ją naciągnąć? Oczywiście na jakąś pomoc finansową! A mówiąc poważnie, zgodziła się ostatnio nawet, żeby jej uszyć strój. Trzeba po kolei, delikatnie, żeby nie odstraszyć. Jak już ją ubierzemy, to potem będzie już łatwiej – nie przestaje żartować przewodnicząca, ale zaznacza, że bardzo liczą, że profesorska głowa nie będzie im skąpić ciekawych pomysłów.
Przez całą rozmowę przewijają się, dosłownie, kwieciste chusty. Aleksandryjki uzupełniają nimi strój, który nazywają „lokalnym”, trochę mieszanym – z białą bluzką, czarną kamizelką, czerwoną spódnicą i takimiż koralami.
– Nasze chustki mają 20 lat! Podobne, ale już nie takie, można kupić za 15 zł w Zakopanem. A ta moja, oryginalna, to mięciutki, cieniutki kaszmir. Ma już tyle lat, a ciągle piękna. Przekazywana już teraz z pokolenia na pokolenie – mowi z dumą Aleksandra Gola i dodaje, że tej klasy chusty dziś to koszt nawet 1500 zł.
Na wycieczki jeżdżą, jak sobie je zorganizują. To zwykle wyprawy dla wszystkich kół z gminy. Mazury, Bieszczady, baseny w Białce albo Bukowinie. Były już w Pradze, w Orawicach. O czym marzą? Żeby się więcej działo. Żeby czymś udało się zająć młodzież. I może o siłowni zewnętrznej. Chciałyby się odprężyć – nie tylko przy szydełku.
Karolina Kasperek