Droga z Raciborza do Wodzisławia Śląskiego. Tuż za Raciborzem drogowskaz na Nieboczowy. Ale trochę jak fatamorgana, bo prowadzi do wsi-widmo. Nie wyłonią się wam zza pagórka chałupy, płoty ani drzewa. Nie wyskoczy na drogę pies, nie umkną spod kół spłoszone kury i nie odprowadzi was już wzrok staruszka siedzącego przed domem. Piaszczysta równina przywiedzie raczej na myśl krajobraz księżycowy. Żeby się dowiedzieć co tu kiedyś istniało, trzeba jechać dalej. Dziewięć kilometrów stąd, za drogowskazem o tej samej nazwie mieszkają ludzie. Mieszkają w nowych Nieboczowach, ale należałoby raczej powiedzieć, że stare Nieboczowy mieszkają w nich, choć na nowym miejscu. Staję przed eleganckim domem. Nie brak mu niczego, tylko jakoś sprawia wrażenie samotnego, podobnie jak kilka innych stojących w sąsiedztwie. Do środka prowadzi mnie gospodarz, sołtys starych-nowych Nieboczów. Przy stole cztery kobiety.
– Ale ta baba tego nie zrozumie, co my tu bedziemy godać po naszymu. Jo ta nie bede mówić, bo se język złomia – słyszę, siadając przy stole, ale Krzysztof Szczotok, sołtys, natychmiast uspokaja koleżankę. – Czego nie zrozumie, to dodzwoni. Kto umie po polsku, to po polsku, a resztę będziemy tłumaczyć.
- W tych budynkach tętniło kiedyś życie. Dziś nie ma po nich śladu, a zwierzęta nieboczowianie musieli sprzedać. (fot. Szary Burek)
Nic nie zaskakuje, rozmawiam przecież ze Ślązakami. Śmiejemy się z tej naszej językowej różnorodności, ale wszyscy wiemy, że temat, który nas zgromadził, raczej do łez niż do śmiechu.
– Przenieśli nam całą wieś. Drogi, kapliczki, nazwy ulic, kościół, cmentarz, wszystko – mówi Weronika, 64-latka. Ubrana na czarno, bo w żałobie po mamie. Ale chyba też po rodzinnej wsi.
Jak przenieść wieś
Czy można tak po prostu podnieść wieś i przenieść ją o kilka kilometrów dalej? Oni marzyliby o tym, ale to możliwe tylko w bajce. W nowych Nieboczowach wszystko właściwie wybudowano na nowo. To, co dało się przenieść – maksymalnie odnowiono. Maksymalnie, czyli czasem nie do poznania.
- Ciałami – w nowych Nieboczowach, sercami – ciągle w starych. Od lewej: Krzysztof, Barbara, Alina, Maria, Weronika. (fot. Karolina Kasperek)
W wiejskim krajobrazie ważnym punktem orientacyjnym są kapliczki. Stojące po kilkadziesiąt, czasem kilkaset lat w tym samym miejscu. Patrzące z nich obleczone w girlandy Matki Boskie czynią całym pokoleniom życiowy znój bardziej znośnym. Taka kapliczka stała tam, gdzie dziś piaszczysta równina.
– Wzięliśmy figurkę, ale cokół ma już nowy, więc nie ta sama. Nie patrzy tak samo jak w Nieboczowach. Przenieśliśmy nasze przydrożne krzyże. W nowym kościele, zbudowanym na wzór, mamy obrazy i figury ze starego. Ale stary kościół zrównany z ziemią – mówią i zaczynają płakać.
- Po progach ich domów bezceremonialnie stąpały wojskowe buty. A budynki padały ofiarą szabrowników. (fot. Szary Burek)
Po co wyprowadzać ludzi z miejsc, w które wrośli? Jaka siła kazała ich stamtąd wyrwać? Nieboczowy mają długą historię, pamiętającą Konrada Mazowieckiego i pierwszy najazd Mongołów na Polskę, choć nie należały do niej, kiedy powstawały w połowie XIII wieku jako osada drwali i flisaków. Leżały nad Odrą, na terenie zalewowym. O budowie zbiornika retencyjnego myślano jeszcze przed II wojną światową. Ale kiedy południe Polski w 1997 roku nawiedziła powódź tysiąclecia, zaczęło się poważne myślenie o wysiedleniu ludzi z tej okolicy. Zbiornik miał gromadzić wody Odry, gdyby jeszcze raz zdarzyło się jej wzburzyć jak wtedy, kiedy bezlitośnie zalała Racibórz, Opole, Wrocław. Od kilku lat samorząd we współpracy z Bankiem Światowym wyprowadzał nieboczowian. Zgodnie z umowami i zgodnie z prawem. Ale jednocześnie wbrew najbardziej ludzkim pragnieniom.
– Przyjeżdżali do nas, robili ankiety. W sąsiedniej wsi niemal 100% ludzi zgodziło się na wysiedlenie. W naszej – zupełnie odwrotnie. Tylko kilka osób wyraziło taką wolę. Możliwość zamieszkania gdzie indziej, w nowych domach, nie była dla nas żadnym argumentem ani perspektywą – mówią dziś. Wójt zresztą zawsze mówił im: „Trzymajcie się kupy, bo jak was nie będzie wiele, to was wyprowadzą”. Ale pojawiło się kilku chętnych, a potem już nie było odwrotu.
- Taką ulicę – kwitnącą, pachnącą, uporządkowaną – widzą już tylko w snach. Nie ma już ani tego kościoła, ani ogródków, ani domostw. (fot. Antoni Mandera)
Patrzyli jak umierają
Pierwsze wyprowadzki zaczęły się już 13 lat temu, a intensywniej ruszyły w 2012 r. Ostatni dom w Nieboczowach zburzono 7 grudnia 2017 roku. Buldożery tygodniami przejeżdżały się po ludzkich losach i wspomnieniach uwięzionych w starych ceglanych murach. Pod stalowymi gąsienicami trzaskały ceramiczne piece i szyby, przez które latami nieboczowianie spoglądali na najlepszy ze światów. Większość z nich nie była w stanie na to patrzeć, nie chcieli wiedzieć, kiedy to się stanie.
– W kościele podeszła do mnie sąsiadka i mówi: „Waszego domu już nie ma. Wczoraj go zburzyli”. Wie pani, jakby ktoś bliski odszedł – mówi 76-letnia Maria i milknie. Dopiero po chwili przez ściśnięte gardło dodaje, że nie istnieje język, którym można by opowiedzieć, co czuje się, patrząc jak w minutę znika rodzinny dom. Żeby choć mury mogły w spokoju doczekać pogrzebu. Ale nie. Oni musieli patrzeć, jak po ich pustych już domach przetaczają się wojskowe ćwiczenia. Żołnierskie buty bezlitośnie panoszyły się w dziecięcych pokojach, sypialniach, kuchniach.
- Dąb z bocianim gniazdem to jedyne co dziś zostało na pustkowiu po Nieboczowach. Bocian podobno wciąż tam przylatuje. (fot. Antoni Mandera)
Nieboczowy śnią się im po nocach, a oni wciąż mają w głowach topografię tamtej wsi. Mówią: „w domu” i myślą o murach, których już nie ma.
Wciąż przychodzi w snach
Nieboczowy wciąż im kwitną w pamięci. Przez chwilę myślę, że ta idylla to może trochę takie idealizowanie po stracie – tak radzi sobie z trudnymi uczuciami mózg. Ale natychmiast wyprowadzają mnie z błędu.
- Większość nieboczowian nie była w stanie towarzyszyć swoim domostwom w ostatnich godzinach ich żywota. (fot. Szary Burek)
– Podziwiałem mieszkańców zawsze za to, że te domy były zadbane, ogrody – kwitnące. Był porządek. Wjeżdzali do nas goście i mówili z niedowierzaniem: „No taką wieś mają im zniszczyć?” – wspomina Krzysztof Szczotok.
Maria żali się, że podczas przeprowadzki telewizja pokazywała tylko rudery. Żeby nikomu nie przyszło do głowy żałować wioski. Ale oni pamiętają ją inaczej – tak, że konkurencją mógłby być chyba tylko raj. Co z tego, że czasem zalewany? Oni z rzeką byli jakoś domówieni.
– Czy da pani wiarę, że w 1997 roku w naszej wsi były domy, w których nie było wody? Tak je budowaliśmy, żeby piwnice były wysokie. Nigdy nie musieliśmy wynosić sprzętów na parter. Ludzie nie wierzyli nam, że powódź nas nie dotyka. Woda przychodziła, odchodziła, my sprzątaliśmy i cieszyliśmy się. Wiedzieliśmy, z której strony przyjdzie, co zechce zalać. My się tu wody nie baliśmy. Ona zresztą stokroć wynagrodziła na polach ornych. A ci, co się tu przed stuleciami osiedlili? Głupi byłby ktoś, kto by się nie osiedlił nad rzeką – opowiadają.
To był ich świat. Nieboczowy – „zgrana wioska”. A tak wyglądał ich dzień: „O piątej rano wstać, do chlewa, pokludzić, kurom dać, psowi dać, pośniadać i na pole”. Tak było u Weroniki. U Marii – gospodarstwo z prawdziwego zdarzenia i trzydzieści sztuk bydła. U Basi, żony sołtysa – konie. W każdym domu ciągnik, krowa.
– Teatry. Zabawy jakie! Z daleka do nas zjeżdżali. Straż pożarna! Mieliśmy kiedyś żeńską drużynę, jeździłam do Wisły na kursy. A orkiestry nieboczowskie!? Grali w nich nasi wujowie, bracia. A jakie bale! W karnawał siedem zabaw – odpływa na chwilę Maria, rysując jakiś nieprawdopodobny obraz niedawnej jeszcze wsi. Na myśl przychodzi ze snu wyjęte malarstwo Edwarda Dwurnika albo Marca Chagalla. Do obrazka dołożyć trzeba jeszcze gołębiarzy i sportowców, stowarzyszenia mężczyzn, komitet rodzicielski i Związek Młodzieży Wiejskiej. Mówię, że są trochę jak przesiedleńcy. Ale mówią, że mają jeszcze trudniej.
– Zazdrościmy wysiedlonym. Starsi Niemcy przyjeżdżają do miejsc, gdzie mieli Pierwszą Komunię. I widzą swoje domy. Ludzie z Kresów jeżdżą na wschód i mogą jeszcze oglądać swoje majątki. A my? Nie mamy do czego wracać. Mamy tak blisko, ale tam niczego już nie ma – mówi Barbara.
Mawiają teraz: „Tu to nawet ptaki inaczej śpiewają”. Zresztą za mało im ptaków na nowym. W Nieboczowach do wieczornego spaceru huczało i dwanaście sów ukrytych w jednym drzewie. Z dębu w środku wioski wiosną i latem przyglądał się im bocian. Jak wyjeżdżać z takiego raju? Jak niepokoić kości przodków? Wywłaszczenie rozrzuciło je podobno po dwudziestu czterech cmentarzach.
- Takiego widoku już nigdy nie będą oglądać z okien swoich nowych domów. Nawet błękit był podobno w starych Nieboczowach piękniejszy. (fot. Szary Burek)
– Czy chcieliby leżeć gdzie indziej niż w Nieboczowach? Na pewno nie. Chowałam tam tatę. Czy kiedykolwiek jakiekolwiek umrzyki widziały drugi raz niebo i słońce? Tata czterdzieści lat spał, a teraz je musiał oglądać. Mój chłop tak samo – poraża ludową mądrością Weronika.
Więcej stracili,niż zyskali
Chcą, żeby wyprowadzić wielu z błędu. Nie zgadzają się, by mówić, że państwo ufundowało im nowe, lepsze domy. Mówią, że nie mogli negocjować ceny, ich domy i majątki wyceniono według przeciętnych stawek, odjęto jeszcze wartość amortyzacji. Że zadawali specjalistom z Banku Światowego pytanie o odszkodowania moralne. Odpowiedziano im, że to nie do wycenienia, więc i nie do zapłacenia. Przenosili się z działek uzbrojonych na nieuzbrojone. Tam mieli domy, po kilka hektarów pola, stodoły, obory. W nowych Nieboczowach – tylko dom. Miejsca, w których dziś stoją domy, witały ich chaszczami i błotem.
– Dziś ludzie budują się tu w cywilizowanych warunkach. My budowaliśmy na agregatach, bez dróg dojazdowych, bez wody. Trzeba było kopać studnie – wytrącają z ręki ewentualne argumenty o wzbogaceniu się.
Ich nowe Nieboczowy to podobno wzorcowy na skalę świata projekt współfinansowany przez Bank Światowy. Ale oni mówią tylko jedno: „Nie życzylibyśmy tego najgorszemu wrogowi”.
Karolina Kasperek