Przed 24 lutego tego roku przedszkole publiczne w Wapnie w powiecie wągrowieckim funkcjonowało jak zawsze, choć może nie jak wszystkie inne. Właściwie zupełnie inaczej.
– Od trzech lat nasze przedszkole stara się o certyfikat placówki daltońskiej. To rodzaj przedszkola wymyślony przez Helen Parkhurst, nauczycielkę amerykańską, która sto lat temu wprowadziła do wychowania tak zwany system laboratoryjny, zwany też planem daltońskim. Postawiła na zmianę modelu pracy z dziećmi. Kiedy była młodą nauczycielką w Dalton w Stanach Zjednoczonych, dostała w przedszkolu grupę liczącą czterdzieścioro pięcioro dzieci w różnym wieku. Wymyśliła innowacyjne rozwiązanie, w którym dzieci w różnym wieku uczą siebie nawzajem. Postawiła na współpracę, starsze dzieci zostawały „ekspertami” dla młodszych. Jestem zachwycona tą koncepcją – mówi Elżbieta Kujawa, dyrektorka wapieńskiego przedszkola, i dodaje, że w tym podejściu stawia się na indywidualizację pracy z dzieckiem poprzez kształtowanie samodzielności, odpowiedzialności i codzienną współpracę w przedszkolu.
Ściany w salach obwieszone są obrazkowymi instrukcjami mycia rąk, sprzątania oraz planem dnia, tygodnia, miesiąca. Język komend zamieniono tu na język rysunku, dźwięku, gestu. Nauczycielka przedstawia w formie obrazkowej zadania w poniedziałek, a dzieci rozplanowują je sobie same na tablicy na cały tydzień. Elżbieta Kujawa mówi, że wapieńska podstawówka zauważa już błogosławione skutki niezwykłej idei edukacyjnej. Ma bardziej dojrzałych uczniów.
Pary mieszane uczą się współpracy
Zaraz mam się naocznie przekonać, czym jest idea daltońska. Podobno dzieci nie potrzebują żadnych poleceń. Same wiedzą, że teraz trzeba zrobić to, potem co innego. Są samodzielne – same się ubierają, same przywożą posiłki z kuchni, chodzą do toalety, bez proszenia sprzątają po zabawie. I współpracują ze sobą. Uczą się tego w parach, ale nie tak, jak w innych placówkach. Tu para nie może być nierozłączna. W przedszkolu daltońskim każdy musi pobyć z każdym.
– Pary zmieniają się co tydzień. Każdy musi się nauczyć współpracy z każdym – także z kimś, kogo nie lubi. Uczą się w ten sposób szacunku, empatii i umiejętności społecznych. Nieprzyjemne uczucia nie stanowią dla dzieci przeszkód w podejmowaniu różnych czynności. Uczą się odpowiedzialności za swoje zachowania i za innych – wyjaśnia dyrektorka.
Z jedną torbą przez pola
23 lutego tego roku w Wapnie dzieci szły spać, a potem śniły o misiach i jednorożcach. W Ukrainie zaczynały właśnie ryczeć syreny przeciwlotnicze. Larisa i Nela mówią, że tak na dobrą sprawę nikt się tego wszystkiego nie spodziewał, przynajmniej cywile. Do końca nie wierzyli w to, co się dzieje. 23 lutego Nela poszła, jak zawsze, do pracy do szpitala w Krzywym Rogu. Jest pielęgniarką. Larisa krzątała się, jak co dzień, po swoim mieszkaniu w Dniepropietrowsku, czyli po ukraińsku – Dniprze. Pracowała od dłuższego czasu z domu, przeprowadzając ankiety. Nikt nie budował barykad, ludzie żyli, pracowali. A nocą przeciągły dźwięk syren kazał im zbiegać do podwala, czyli piwnicy. Larisa widziała czołgi, kiedy odbierała z Bierdiańska swoich rodziców. Do nich dołączyła rodzina, która piechotą, przez pola, lasy i świszczące kule, przebyła długą na niemal sto kilometrów drogę w ucieczce z Mariupola. Biegli podobno przez piętnaście godzin bez przerw. Z jedną torbą w dłoni. Więcej nie dawało się zabrać. Larisa, kiedy już wsiadła 7 marca do pociągu, który wiózł ją do Polski, widziała, jak wyrzucano z niego „nadmiarowy” bagaż. Bo trzeba było zmieścić ludzi.
- Grupa trzylatków, do której uczęszczają Sofija i Arina. Arina siedzi na dywanie jako pierwsza z prawej
Spod obstrzału w objęcia
– Mieliśmy kilka wolnych miejsc, więc grupy nie są przepełnione, tylko jakby uzupełnione. Mamy miejsce w szatni, przy stolikach. To nie były dla nas jakieś dodatkowe koszty. Przyjmując dzieci, bardziej skoncentrowaliśmy się na nawiązywaniu relacji z nimi. Nie wiedzieliśmy, kto skąd przyjechał, z jakimi traumami, z jakim bagażem doświadczeń. Ale żeby tego kłębka traum nie rozwijać, trzeba stworzyć odpowiednie warunki – opowiada Elżbieta.
Urodziła się w Bieszczadach, a do Wapna przyjechała za mężem. Eksperyment z planem daltońskim – już wiadomo, że udany – realizuje w Wapnie od kilku lat.
Kiedy Bogdan – syn Larisy, oraz Arina i Sofija – córki Neli i Wiktorii, pojawili się w przedszkolu, zostali przywitani jak każdy nowy gość. Wapieńskie dzieciaki mają swoje „przywitanki”. Albo robi się „misia, albo przybija żółwika. Mali Ukraińcy zostali najpierw przytuleni, a potem gospodarze poszli pokazać kuchnię, toalety, szatnię, plac zabaw. Później była już tylko niczym nieskrępowana zabawa.
– Wczoraj poobserwowałam zabawę Bogdana. Bawił się i cały czas mówił do kolegi z Polski. Jak oni się komunikowali? Nie mam pojęcia. Ale wszystko im wychodziło. Dzieci nie mają barier, to porozumienie przychodzi im jakoś naturalnie. Nie czują się oceniane, nie wstydzą się tak, jak my, dorośli. Stosują jakiś pozawerbalny język – mówi Elżbieta.
Larisa mówi, że codziennie pyta Bogdana: „Ty wsio panimajesz?”. „Da” – odpowiada Bogdan. „A kak?” – pyta go matka. „Ja nie znaju” – odpowiada maluch.
- Grupa pięciolatków. Bogdan – w żółtej bluzie – odnalazł się w niej niemal natychmiast. Sam mówi, że nie wie, w jaki sposób rozumie kolegów i koleżanki
Język dzieci nie zna granic
Idziemy zobaczyć, jak aklimatyzują się ukraińskie maluchy. Elżbieta prowadzi najpierw do grupy pięciolatków. Wchodzimy do sali. Wszędzie rysunki, tablice, podane w barwny i zabawny sposób instrukcje. W tyle sali na dywanie rozbawiona ferajna składa klocki, rysuje, organizuje lalkom dom. Elżbieta prosi mnie, żebym zgadła, gdzie siedzi Bogdan. Nie trafiam. Okazuje się, że to ten chłopiec, który aktywnie buduje coś z kolegą z klocków Lego.
Jedna z nauczycielek puszcza z magnetofonu piosenkę. Nie wiem, jak to się dzieje, ale pierwsze dźwięki podrywają dzieciaki na równe nogi. Uwijają się ze sprzątaniem, choć nikt o nie nie poprosił. Żadnych wezwań, krzyków, pohukiwań. Zabawki lądują w szufladach, dywan robi się pusty. To jeden z cudów daltońskiego przedszkola.
Siadam na krzesełku jak dla krasnoludków i zapraszam gromadkę do stolika. Pytam, czy wiedzą, dlaczego niedawno dołączył do nich Bogdan. „Bo jest wojna. W telewizji widzieliśmy! W Ukrainie!”. Przedstawiają Bogdana i zachwalają, że mówi już trochę po polsku. I chwalą się natychmiast, że znają już kilka ukraińskich i rosyjskich słów: „priwit!”, „spasiba”, „pażałsta”.
Jak jest „dzień dobry” po ukraińsku? „Heloł” odpowiada któreś z dzieci. To dowód na to, że język, którym się komunikują, nie zna granic. Że wyczuwają znaczenia jakimś dziwnym, niedostępnym już nam, dorosłym, zmysłem.
Dzieci uczą się samodzielności we własnym tempie
Pytam o obiad. Jeszcze nie jedli, ale zaraz będzie. Bogdan próbuje sobie przypomnieć, co jadł, wychowawczyni dopytuje go po rosyjsku. Któreś z dzieci podbiega do dużej planszy, na której narysowany jest zegar, i przesuwa wielką plastikową wskazówkę na pole, które chyba oznacza południowy posiłek. Ktoś poszedł do toalety. Skąd wychowawczyni o tym wie? Bo na drzwiach wiszą dwie kartki z napisami „chłopiec” i „dziewczynka”. Kiedy ktoś wchodzi do toalety, odwraca odpowiednią kartkę, na której odwrocie widnieje napis „zajęte”. Nikt nie prosi o pozwolenie, nie ma sakramentalnego: „Psze pani, a mogę do ubikacji?”.
W międzyczasie chłopięco-dziewczęca para znika z sali i po chwili wjeżdża z wózkiem, na którym stoją wazy z zupą, kubki, talerze, dzbanki z kompotem, leżą sztućce i chochle. Dwoje pięciolatków sprawnie rozstawia naczynia, roznosi zupę, a potem rozlewa, jak gdyby nigdy nic, reszcie po porcji. Kto spragniony, ten sam podchodzi do wózka i z wielkiego dzbanka, ćwicząc przy okazji koordynację, nalewa sobie kompot. Takich obrazków nie ogląda się w polskich przedszkolach. Nie widać ich często nawet w wielu domach. Jedni już jedzą, inni zwlekają. Nikt nie popędza. Dzieci same decydują o tempie. Wiedzą tylko, że mają na obiad pół godziny.
Odwiedzam jeszcze grupę trzylatków, w której od dwóch tygodni są Arina i Sofija.
– Rysujemy. Sofija mówi po ukraińskim. I Arina też po ukraińskim! – wołają.
– Sofija świetnie tłumaczy z polskiego na ukraiński i na odwrót. A czasem próbujemy z translatorem. Ale co jest niezwykłe – kiedy dziewczynki wchodzą między dzieci, naturalnie integrują się z grupą. Język przestaje mieć znaczenie. To, mimo wszystko, była dla nas trudna sytuacja. Najbardziej obawialiśmy się ich doświadczeń. Naszych dzieci byłam pewna, znam je drugi rok i wiedziałam, że się odnajdą w nowej sytuacji. Ale obawialiśmy się, że trauma wojny może przeszkadzać. Nie przeszkodziła w niczym – opowiada jedna z nauczycielek.
Wracamy z dyrektorką do jej gabinetu. Po drodze mijamy parę maluchów – znów pchają wózek z wazami i talerzami. Tym razem do kuchni. Patrząc na tych małych, myślę sobie, że gdyby na ich placu zabaw, boisku i w przedszkolu trzeba było urządzić obóz dla uchodźców, byłby prowadzony wzorcowo.
- Od lewej: Nela Pavlenko, Larisa Szwydki i Elżbieta Kujawa. Ukraińskie matki są nie tylko spokojne o los swoich dzieci w przedszkolu. Są zachwycone stosowaną w nim metodą wychowawczą
Fot. Karolina Kasperek
Artykuł ukazał się w Tygodniku Poradniku Rolniczym 17/2022 na str. 55. Jeśli chcesz czytać więcej podobnych artykułów, już dziś wykup dostęp do wszystkich treści na TPR: Zamów prenumeratę.