O Joli i jej wstrząsającej historii pisaliśmy w grudniu ubiegłego roku. Przypomnijmy – wszystko wydarzyło się ciepłego, pochmurnego lipcowego dnia 2018 roku. Jola pracowała, jak co dnia, w ogrodzie. W pewnym momencie zauważyła na podwórku obok swojego sąsiada Kazika leżącego przy ciągniku. Podbiegła i wraz z mężem i znajomym zaczęła reanimować nieprzytomnego.
Straciła rękę, ratując życie sąsiada
Żadne z nich jednak nie zauważyło, że o linię wysokiego napięcia zahaczony jest opryskiwacz, którym pracował Kazik. To zetknięcie z drutami odebrało mu życie dwa razy. W trakcie reanimacji odzyskał oddech, ale tylko na chwilę. Spowodowaną wypadkiem awarię prądu w okolicy usunięto, niestety, za szybko. Kiedy Jola ze znajomym szczęśliwi pochylali się nad łapiącym oddech Kazikiem, w kablach popłynął prąd. Oni z tego momentu pamiętali tylko wielki błysk. Nie zarejestrowali już, kiedy płomienie sięgnęły po ich ciała.
Siła złego na jedną
Jola trafiła z potężnymi poparzeniami do szpitala. Ogień strawił jej całą lewą rękę, którą trzeba było w krótkim czasie amputować. Nie ona podjęła o tym decyzję. Leżała w śpiączce, więc trudne „tak” lekarzowi musiała powiedzieć jej córka. Kiedy Jola się obudziła, nie uwierzyła córce, kiedy z jej ust usłyszała: „Mamuś, nie masz ręki”. Pod zwojami bandaży nie dało się tego odczuć. Ale przyszedł w końcu czas konfrontacji. I zniosła go dzielnie, zabierając się po powrocie do domu z dwumiesięcznego leczenia za gotowanie, porządki, spacery z ukochanym bokserem. Wszystko okazywało się wyzwaniem na miarę Mount Everestu. I może dobrze, bo zajęło jej głowę na tyle, żeby nie rozsypać się zupełnie, kiedy jej mąż usłyszał diagnozę: rak. Została wdową, zanim zdążyła doprowadzić do porządku dom po swojej nieobecności.
Kiedy rozmawialiśmy z nią w grudniu zeszłego roku, wiedziała, że chce zbierać na profesjonalną protezę, choć firma ubezpieczeniowa odmawiała jej prawa do ubiegania się o rekompensatę za utratę ręki. Odmawiał też KRUS, choć kwoty, które by się należały za uszczerbek na zdrowiu, były raczej symboliczne. Przyjaciele uruchomili więc na znanym portalu zbiórkę, o której pisaliśmy też w artykule. Wiemy, że wielu z Was odpowiedziało na ten apel i przyczyniło się do tego, że dziś Jola może zrobić i podać mi kawę. Ale o tym za chwilę opowie ona sama.
Mogę sobie obrócić dłoń
– Nie, nie wypuszczę go, bo zaraz nam wszystko pourywa! Idę zawsze z jednym, z dwoma nie dałabym rady. Trzymam jedną ręką. Z tym dużym chodzę do sklepu, idzie przy nodze, jest grzeczny. A tego młodego wzięłam dziś na pole i tragedia! – śmieje się Jola, opowiadając o swoich dwóch wielkich pupilach. Jednego znacie z naszego grudniowego tekstu. Ale w domu w Grabówcu pojawił się niedawno drugi bokser. Jola jest absolutną fanką tej rasy, a psy są jej największą radością. Teraz może je objąć i podrapać lewą dłonią. To nic, że w lateksowej rękawiczce i sterowanej maleńkimi kabelkami.
– No jest, jest, całkiem, całkiem, prawda? Krótko po naszej rozmowie okazało się, że otrzymam jakieś odszkodowanie od Warty. I zbiórka też dopiero ruszyła. Protezę dostałam w marcu. Pojechaliśmy do Poznania, uroczyście ją odbieraliśmy, z tortem. Początki były trudne, bo ciężka. Ręka waży blisko trzy kilogramy, a przecież człowiek chodził przez prawie rok, nie mając nic w tym miejscu. Sama sobie ją zakładam, ma rzepy. Na początku bardzo bolało, przeszkadzało i równowagi nie mogłam złapać. Ale proteza jest zrobiona z takiego materiału, że świetnie się dopasowuje. Nic nie uwiera, choć u mnie to trudniejszy wariant, bo nie mam nawet kikuta. W nocy, kiedy jej nie mam, czuję już ją trochę jak własną rękę. Za to nie czuję bólu mojej nieistniejącej – opowiada o niełatwych początkach z protezą Jola.
Z nową ręką minęły bóle fantomowe, w których boli albo swędzi kawałek ciała, którego nie ma. Impulsy nerwowe mają już jakby inne zadanie. W przypadku takiej protezy są zaprzęgane do tego, by poruszać mięśniami, które otwierają albo zamykają dłoń w jej protezie.
– Dziś oblałam się mlekiem, bo nieumiejętnie chwyciłam butelkę, czyli wykonałam nie taki ruch mięśniami w ramieniu. Dłoń zacisnęła się w niewłaściwym momencie – mówi rozbawiona.
Dłoń otwiera się, kiedy Jola przywodzi bark do klatki piersiowej. Kiedy go odchyla w kierunku pleców – zamyka się.
– Ona cuda wyprawia! Kiedy coś robię i chcę sobie coś przytrzymać, to wciskam tu blokadę i dłoń nie puści. Albo lubię sobie w ogródku porobić. Mogę wtedy wziąć w nią grabki. Ma mocny uścisk, radzę nie próbować, bo zaboli – opowiada Jola, demonstrując ruch sztucznej dłoni.
Zginają się w niej palce wskazujący i środkowy – serdeczny i mały są nieruchome. Rękę można zginać w łokciu i blokować, można też obrócić niemal o 180 stopni dłoń. Wygląda to trochę jak z filmu science fiction, ale bardzo się przydaje.
– Bardzo pomocne to obracanie. Można sobie na przykład trzymać kromkę chleba i posmarować. Albo położyć na dłoni jabłko czy warzywo i obrać je. Z jajkiem to trzeba ostrożniej, trzeba delikatniej zamykać, co nie zawsze się udaje. Ale to nie ona jest winna, tylko ja, mnie by trzeba bardziej wyciszyć – mówi o ręce.
Proteza – złota rączka
Z nową ręką pochodziła niecałe trzy miesiące. Któregoś dnia wykonała jakiś rutynowy ruch i ręka przestała działać. Wypadły zawiasy w łokciu, a w konsekwencji zerwały się drobne kabelki, które zginają też palce. Jola trochę się przeraziła, bo producent kazał dużo ćwiczyć. Podobno żeby dojść do perfekcji, trzeba rękę otworzyć i zamknąć 40 tysięcy razy!
– Wróciłam i pomyślałam: „Skoro mam dojść do perfekcji, to ćwiczę”. Wzięłam bułkę, nóż i przekroiłam ją sobie na dłoni. I bułkę się przekroiło, ale przekroiło się i rękawicę. A niebezpieczna tu może być nawet dziurka zrobiona igłą. Bo gdyby dostała się tam woda, aparatura przestanie działać. Podobno jakaś dziewczyna w miesiąc nauczyła się kroić warzywa na sałatkę. Nie wiem, jak ona to zrobiła. Przecież to ileś razy przetnie się rękawicę. A nowa kosztuje, bagatela, 600 złotych! – opowiada o niecodziennym kursie umiejętności Jola.
Proteza kosztowała prawie 300 tysięcy złotych. Ale jej użytkowanie też kosztuje. Jola już nie wspomina o tym, że za naprawę będzie musiała zapłacić 4 tysiące. Potrzebny jest też płyn do mycia silikonu w miejscu,w którym proteza przylega do ciała. Mała, 100-mililitrowa buteleczka kosztuje 120 złotych i starcza na jakieś trzy tygodnie. Potrzebny jest też płyn do umycia skóry ręki po całodziennym użytkowaniu. Kosztuje i starcza podobnie, bo proteza Joli, z powodu rozległego ubytku, przylega do sporego kawałka ciała. Miesięczne utrzymanie ręki może więc kosztować nawet 300 złotych.
– Do agrestu, który tak lubię, nawet nie podchodzę z protezą! Bo ma przecież igiełki. Ale jakoś sobie radzę. I ile rzeczy teraz jest możliwych! Takie na przykład zmienianie poszewki na kołdrę. Wcześniej trzymałam zębami. A teraz ona trzyma – ja jeden koniec, ona – drugi. Otwieram puszki. Odkręcam napoje. Pierś na obiad też pokroję. Może koperku nie i pietruszki. Wtedy proszę syna – mówi zadowolona.
Ale Jola nie wsiądzie na rower i nie utrzyma kierownicy, bo ręka nawet wtedy przeszkadza.
– Skubana, to złapie za sukienkę, to za nogę! Bo człowiek nie panuje tak nad impulsami. Mogę ją zablokować, ale to powoduje inne problemy – tłumaczy.
Z protezą chodzi na spacery z psami i do sklepu. Kiedy przez chwilę ręka była w naprawie, mieszkańcy dopytywali o nią i razem z Jolą się niecierpliwili. Ręka stała się więc w jakiś sposób wspólnym dobrem. W pewnym sensie była takim od samego początku.
– Proszę napisać, że z całego serca dziękuję wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom, którzy wpłacili. A wiem, że było bardzo wielu takich! Pisali do mnie ludzie na Facebooku i powoływali się na artykuł w „Tygodniku”. A w Wigilię zapukał do mnie ktoś. Powołał się na wasz artykuł i podarował pieniądze – opowiada przez łzy Jola.
Bała się, że kiedy zrobi się zimno, ranne zakładanie ręki, a potem bluzek na nią będzie ponad jej siły. Ale już to przećwiczyła i okazało się, że to pestka. Czasem nie lubi odpowiadać na pytania o rękę, bo to dla niej jakby opowiadać całą traumę od początku tysięczny raz. Czasem dopada ją żal i pytanie: „Dlaczego ja?”. Bo chciałaby móc przytulać obiema rękoma przyszłe wnuki. Choć wie, że czasem przytulenie jedną ręką jest bardziej szczere od tego oburącz. A w swojej słodko-gorzkiej biedzie ma szczególnego opiekuna.
– Mąż śni mi się po śmierci co noc. Tęsknię za nim. Widzę go w takich codziennych sytuacjach – leżymy razem, siedzimy, opowiadamy coś sobie. To tak silne doświadczenie, że nie trzeba mi nikogo w realnym świecie. Nie wyobrażam sobie nikogo na jego miejscu.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek