Niemal w każdym wydaniu „Gospodyni” z lat 70. XX wieku pisano o przydomowym chowie kurcząt. Było to jedno z podstawowych zadań kobiet należących do kół gospodyń. Zazwyczaj trud organizacji odchowu kurcząt spoczywał na barkach obrotnej przewodniczącej KGW.
Pisklęta na wagę złota
– Po kilku latach nie znalazłam odpowiedniego miejsca do odchowu. To była ogromna odpowiedzialność i mnóstwo pracy. Nie zamówiłam więc piskląt. Ale pewnej nocy podjechał pod mój dom przewodniczący SKR-u i mówi: „Pani Aniu kochana, niech pani weźmie te kurczęta, bo się zmarnują”. To było 800 kurcząt. Zima, mróz i śnieg. Co miałam z nimi zrobić? Nic nieprzygotowane. Dom mały. Mieszkaliśmy z mężem i czwórką dzieci w jednej izbie, a on mi 800 kurcząt z samochodu do izby wstawia. Pisklęta rozbiegły się między łóżkami. Smród nie do wytrzymania. Biegałam po wsi i organizowałam miejsce, w którym można by odchować pisklęta. Ulitowała się jedna z gospodyń. Udostępniła stodołę. Znalazłyśmy lampy, piecyki. Ktoś przyniósł ściółkę. Nagrzaliśmy w stodole. Wyznaczyłyśmy dyżury i odchowałyśmy pisklęta. To był ostatni raz – opowiada pani Anna Płudowska.
– Lata 70. XX wieku na wsi nie należały do łatwych. Trudności z zaopatrzeniem powodowały pustki na sklepowych półkach. A przy tym małe, zaledwie kilkuhektarowe gospodarstwa nie dawały możliwości dużego zysku. Dlatego szukało się oszczędności i możliwości dodatkowego zarobku. Więc gdy kółka rolnicze nawiązały współpracę z ogromnymi fermami drobiarskimi i proponowały nam, gospodyniom bezpośredni od nich zakup dopiero co wylęgniętych kurcząt, uważałyśmy, że to dobry interes. Choć muszę przyznać, że na początku miałyśmy o odchowie kurcząt nikłe pojęcie – wyjaśnia Anna Płudowska.
Gospodynie uczyły się więc o chowie z jednej strony w ramach organizowanych przez kółka szkoleniach, z drugiej zaś na własnych błędach.
Kulig z kokoszek i kogutków
„Wszystkie zamówione w wylęgarniach kurczęta dostarczane są specjalnym transportem do wyznaczonych w poszczególnych wsiach hodowczyń, skąd odbierają je pozostałe gospodynie. Tak więc nadszedł koniec ery, gdy kobiety same, z koszykami, walizkami i innymi pojemnikami, musiały jeździć po kurczęta, tracąc czas i siły, do odległych nieraz wylęgarni” – pisała „Gospodyni”.
– Kurczęta nie były za darmo, ale ten koszt nie był zbyt wysoki, bo pisklęta były małe. Na naszych barkach spoczywał obowiązek ich odchowania – ogrzewanie pomieszczenia, lampy zwane kwokami, ściółka, pasza i oczywiście całodobowa opieka. Kółka z własnych pieniędzy opłacały transport. Finansowały również piecyki do ogrzewania pomieszczeń, w których odchowywałyśmy pisklęta, tzw. trociniaki – wspomina pani Anna.
Królewski jadłospis
„W pierwszej dekadzie lutego myślenicka SKR dostarczyła hodowczyniom własnym transportem około 40 tysięcy kurcząt wraz z paszami, a do końca sezonu wylęgowego dostarczy ich jeszcze około 30 tysięcy”.
Gospodynie musiały zapewnić pisklętom opiekę dwadzieścia cztery godziny na dobę przez sześć tygodni.
– Pisklęta potrzebowały takiego nadzoru. Po pierwsze dlatego, że trociniakiem łatwo było zaprószyć ogień. Z drugiej strony kwoki generowały ciepło, które w kontakcie z suchą ściółką również mogły doprowadzić do pożaru. A do tego trzeba było jeszcze zadbać o karmienie i pojenie – tłumaczy pani Anna.
Czasem taki dyżur sprawiał kłopoty. Bo piskląt nie można było spuścić z oka.
– Siedząc z pisklętami, dziewczyny wpadały na różne pomysły. Pewnego razu dowiedziałam się, że na trociniaku dziewczyny smażą sobie placki ziemniaczane. To było zakazane. Owszem, jeść mogły, ale smażenie i gotowanie na miejscu było zabronione. Pisklęta mogły się podusić od dymu. A przy tym ogień łatwo zaprószyć. Trochę się przestraszyły tym, co zrobiły. Obiecały, że już nigdy więcej tego nie zrobią – opowiada pani Anna.
Zadaniem gospodyń było również zadbanie o jadłospis dla piskląt.
– Karmiłyśmy je iście po królewsku – tartą marchwią i paszą z dodatkiem cebuli. Poiłyśmy je natomiast rozwodnionym mlekiem. Pod koniec chowu do jadłospisu dołączane były parowane ziemniaki. Pisklęta rosły więc jak na drożdżach – wspomina pani Anna.
Po sześciu tygodniach przychodził czas na rozdział. – Każda dostawała tyle samo. Pożądane były zarówno kokoszki, jak i kogutki. Dobrze odchowane kokoszki niosły jajka już w maju. A kogutki trafiały na niedzielny rosół – podsumowuje pani Anna.
Dorota Słomczyńska