Jest maj, są Kujawy. Więc nie dziwi, że Rogóźno dosłownie tonie w odmętach falującej żółci. Kryje się między porośniętymi rzepakiem pagórkami. Tu szkoła, tu GOK, tu – Urząd Gminy. Wszędzie blisko, choć Donata rzadko już odwiedza te instytucje. Do urzędu nie biega, bo jest już na emeryturze. Czasem skoczy do biblioteki po książkę. Wolny czas dzieli między lekturę i pielenie szałwii, kocimiętki czy truskawek w swoim długim, przed-domowym ogródku. Donata Klak. Nie byłoby opowieści o niej, gdyby nie telefon do redakcji dwa tygodnie temu. „Dzień dobry. Przeczytałam artykuł o malarzu, panie Tadeuszu Jaworskim. Bardzo chciałabym kiedyś mieć jego obraz. Proszę mnie z nim skontaktować” – usłyszałam. A potem jeszcze kilka faktów z życia. I pomyślałam, że muszę pojechać do Rogóźna.
Przesiąknięta historią
Przed furtkę wychodzi sprężystym krokiem kobieta o aparycji dziewczyny, z nonszalancją odgarnia długie, siwe loki przytrzymane opaską. Ma na sobie różową bluzkę i jeszcze bardziej różowe spodnie. Różowość udziela się kępom kwiatów, które odprowadzają nas do skromnego parterowego domku. Donata dwoi się i troi, nie wie, czy najpierw robić kawę, czy przeglądać albumy prezentujące zasoby kulturowe gminy, powiatu, województwa. W jednym z nich podpis pod zdjęciem „...według świadectwa zgonu spisanego w Skurgwach, a odszukanego w archiwach przez miłośniczkę historii, panią Donatę Klak...”
– Od kiedy jest pani miłośniczką historii? – pytam.
– Właściwie od zawsze. Mój tata z Wielkopolski, z Dalewa. To obok Śremu, był przesiąknięty duchem hrabiego Dezyderego Chłapowskiego – opowiada i pokazuje broszury pełne zdjęć zamkowych murów, nagrobków, ruin.
- Czytająca Donata to częsty widok. Książka na zdjęciu to upolowana pozycja o niemieckich łodziach podwodnych
Podając parzoną po turecku kawę nadmienia, że przy ich lokalnym rogózińskim zamku ten malborski to pestka. Bo mury w Rogóźnie powstały całe dwadzieścia lat wcześniej. I jeszcze dodaje, że król szwedzki za czasów potopu wysadzał te mury, testując nowoczesne ładunki wybuchowe. Nie wierzę własnym uszom. Przed chwilą o kwiatkach, całych rządkach truskawek, które uprawia na odstąpionym przez sąsiadkę polu, o swojskiej marchewce bez chemii. A minutę późnej – wykład z historii.
Bliscy z łodzi podwodnej
Donata zaraziła się nią od ojca, który był w Rogóźnie sołtysem.
– Był piśmienny, więc objął tę funkcję. Dobrze się uczył, sama to ustaliłam, jadąc do Archiwum Państwowego w Poznaniu. I znalazłam jego świadectwo. Sołtysem był przez dziesięć lat. A ja, jako dziecko, uczyłam się przy nim. Wypisywałam świadectwa potrzebne do sprzedaży świń. I patrzyłam, jak pracuje dla ludzi. Ale sporo też czytałam – Sienkiewicza, Orzeszkową, Prusa, Alberta Dumasa. Wszystko przy lampie naftowej, bo elektryczność doprowadzono dopiero w latach 70. – wspomina Donata i widzę, że znów wstaje do biblioteczki.
– O, a tu jest książka – dowód. Grzebię w tej historii, także rodzinnej. Znalazłam kuzyna, który był mechanikiem na u-boocie (po niemiecku – łódź podwodna) na Morzu Norweskim w czasie wojny. Ojciec opowiadał o takim kuzynie. Ojca siostra, o 30 lat starsza od niego, wyszła jeszcze przed I wojną światową za Niemca. I mieli syna. Poszłam kilka lat temu do biblioteki. Patrzę, a tu książka o u-bootach. Czytam i widzę na zdjęciu chłopaka w mundurze. Podpisane: Johannes Bittner. To on! Napisałam do niemieckiego archiwum. Odpisali, potwierdzając, że to moja rodzina i podając jego datę urodzenia. I obiecali, że jeśli czegokolwiek się dowiedzą, dadzą znać – mówi z nadzieją, że kiedyś uda się jej dotrzeć do krewnych. Pamięta powojenne uprzedzenia rodziny, ale ona wie, że są już nowe pokolenia, nowi ludzie. Nie chce chować urazy, ważniejsze dla niej jest odkrywać więzi niż różnice.
Matka na ciągłym etacie
Historia to jej pasja. Już kompletnie nie dziwi mnie, że siwogłowa gospodyni z małej kujawskiej wioski rzuca symbolami łodzi podwodnych, że wie, jak głęboko potrafią się zanurzyć. Ona sama zanurza się w historii, żeby odpocząć. Od życia, które lata temu napisało jej niełatwy scenariusz. Najpierw związało z człowiekiem, który okazał się za słaby, by dźwigać trudy rodzicielstwa i małżeńskiego życia.
- – Bycie matką nie musi polegać wyłącznie na trudzie i poświęceniu. Dobrze, jeśli znajdziemy sobie coś, przy czym możemy odpoczywać – mówi Donata Klak
– Urodziłam się tu, gdzie mieszkam. Mam młodszego brata. Rodzice poznali się, kiedy brat taty przyjechał do Rogóźna do rodziny swojej żony. Powiem tylko, że w moich żyłach płynie najprawdopodobniej krew księdza Piotra Wawrzyniaka – Donata mówi to bez cienia pychy. Za to z niekłamaną radością z tego, że znów może przyłapać historię „na gorącym uczynku”, poczuć, że po prostu jest jej częścią.
Dobrze się uczyła, więc poszła do technikum chemiczno-elektrycznego w Grudziądzu. Skończyła, zdała maturę. I chciała iść na studia – teraz wie, że to byłaby historia.
– Albo psychologia, bo takie tematy też mnie interesują – dodaje
.
.
Ale rodziców nie było stać na utrzymywanie jej w innym mieście, a w międzyczasie dogoniła ją praca w radzie gromadzkiej. Miała 23 lata. I wtedy poznała męża.
– Długo trwało to małżeństwo. Nie robiłam żadnych ruchów, bo dzieci. I jeszcze presja opinii społecznej – że może nie jest tak źle, może za dużo wymagam – mówi z żalem.
Na świat przyszedł szybko Damian. Potem Jacek. A potem Adrian, który dziś ma 35 lat i zza ściany regularnie daje o sobie znać salwami śmiechu. I co jakiś czas robi nerwowy spacer do pokoju, w którym siedzimy. Mama się cieszy, bo to znak, że Adrian ufa. Jest prawie całkiem głuchy i upośledzony.
– Nie wiemy, co się stało, zawsze był inny. Ale skończył szkołę podstawową. Siedem klas w Bydgoszczy. Zawoziłam go w poniedziałek, odbierałam w piątek. Miał świetne wychowawczynie. Lubił tę szkołę. A potem pojawił się nowy nauczyciel. I zaczęły się problemy. Natychmiast zabrałam Adriana – wspomina niełatwy czas w ich życiu.
Przez rok Adrian siedział z nią w domu. Na pomoc męża nawet nie liczyła. W międzyczasie w systemie edukacji pojawiły się gimnazja. Po roku pani psycholog z Torunia znalazła Adrianowi w Grudziądzu ośrodek szkolno-wychowawczy, w którym mógłby kontynuować naukę. Ale Donata nie chciała już zostawiać syna w internacie. Więc trzy razy w tygodniu jeździła do Grudziądza i z powrotem. Przez kilka godzin czekała pod szkołą albo robiła zakupy. Adrian skończył gimnazjum z całkiem dobrym wynikiem.
– Powiedzieli, że gdyby wcześniej miał dobrego nauczyciela, to nawet mógłby się nauczyć czytać. Ale liczy bardzo dobrze. Pożyczam od niego specjalnie pieniądze, żeby się nauczył. Piszę, ile mam oddać. Potem zwracam kwotę o 10 groszy mniejszą. I zawsze się o tym dowiem – mówi dumna z syna.
Adriana nigdy nie ukrywała przed światem, nigdy się go nie wstydziła.
– Na początku były sugestie od sąsiadów: „Oddaj go do zakładu”. Ale to nigdy nie wchodziło w grę. Zabierałam go wszędzie. Lubił zwłaszcza supermarkety. Uwielbia słuchać muzyki, więc nauczyłam go, żeby słuchał moich ulubionych starych piosenek. Kiedy brzmi Halina Kunicka, on się cieszy, a ja się nie męczę – mówi zadowolona.
Wychowuje, edukuje
Tak jak o niego, zadbała też o drugiego syna, a jednocześnie o resztę rogózińskiej społeczności. W 2001 roku zorganizowała we wsi eksternistyczny ogólniak.
– Chciałam, żeby moi synowie skończyli szkoły. A kiedy ma się ją na miejscu, to jest łatwiej. Damian i Jacek byli już po zawodówkach. Pojechałam do kuratorium do Torunia, zawalczyłam. Zgodzili się. Chodziłam od domu do domu, ludzie się zapisywali. Zebrałam 49 kandydatów – ludzi po zawodówkach, po podstawówkach. Wielu stukało mi się w czoło, że gdzie ja tam dam radę? – mówi o nieprawdopodobnym projekcie.
- Tę tablicę Rogóźno zawdzięcza Donacie. Sama najpierw przeszukała archiwa, a potem dotarła do rodzin lotników
Najmniej chętna była rada gminy, ale Donata zdołała i ją przekonać. W szkole podstawowej w Rogóźnie pojawili się nauczyciele z wioski i z Grudziądza. Inaugurację pamiętają jak mało co, bo zajęcia ruszały, kiedy w wieże World Trade Center w Ameryce właśnie wbijały się samoloty.
Udało się, szkołę skończyło czterdzieści osób. Nie wszyscy zrobili maturę, ale Rogóźno wyraźnie podwyższyło średni poziom wykształcenia. A sama Donata, mając 59 lat, czyli dziesięć lat temu, poszła do dwuletniej szkoły pomaturalnej, która też „dojechała” do Rogóźna. Została technikiem administracji.
To pierwsza, ale nie jedyna wrześniowa kampania Donaty. Wrzesień jakoś ją lubi z wzajemnością. Lata temu wyczytała, że na polach pod Rogóźnem już drugiego dnia wojny, 2 września 1939 roku, zginęło dwóch lotników. Zestrzelili ich Niemcy. Donata sześć lat walczyła o to, żeby upamiętnić ich tablicą.
– Jeden spod Wadowic, drugi z Koronowa pod Bydgoszczą. Ktoś starał się ich ratować, ale nie udało się. Pochowano ich na polu, potem ekshumowano. Jeden z nich pochowany jest w jednym grobie z Janem Kraszewskim z Kłódki, który próbował go ratować – przytacza dziesiątki detali Donata.
Na własną rękę poszukiwała rodzin i danych o ratującym i zestrzelonych pilotach. Załatwiła kamieniarza, przygotowała tekst na tablicę. Po sześciu latach dopięła swego. Na uroczystym odsłonięciu tablicy za sprawą Donaty pojawiły się nie tylko rodziny pilotów, ale także członkowie Klubu Seniorów Lotnictwa z Torunia – obaj piloci należeli do IV Pułku Lotnictwa w Toruniu. W ramach 141. Eskadry Myśliwców mieli atakować niemiecką piechotę.
Donata mówi, że w gminie nie przepadają za nią, bo ciągle ma jakieś pomysły. Jak nie upamiętnia, to walczy w imieniu mieszkańców o garby na jezdni. Nie zniechęca się, nie przestaje uśmiechać. Nie robi wrażenia umęczonej, choć miałaby do tego powody. Nie jest łatwo żyć z maleńkiej emerytury i renty syna. Mówi, że obiecane podwyżki to fikcja. Jeśli odejmie się podatek, wyjdzie wszystkiego o 150 złotych więcej. A Adrian nigdy nie będzie pracować.
Starcza, żeby godnie przeżyć. I jeszcze kupić bilet do Biskupina i Rydzyny. Donata marzy, żeby pojechać tam do kuzynek, które też sama znalazła. W teatrze w Lesznie przypadkiem natknęła się na kuzyna. Gdzieś pod ojcowskim Dalewem odkryła wieś Donatowo, a koło Hajnówki – Klakowo. Zastanawiam się nad oryginalnie brzmiącym jej nazwiskiem.
– Nie wiem, to może być duńskie. Był w średniowieczu w Danii władca, nazywał się Harald Klak. Przyjął podobno od Francuzów chrześcijaństwo. Może jesteśmy jego potomkami? – nie przestaje zadziwiać znajomością faktów. I prosi, żeby napisać, że dalej szuka krewnych.
Karolina Kasperek