Na facebookowym profilu „Budzimy Kamila” spogląda z wykadrowanej fotografii przystojny młody mężczyzna z lekko rudawym, modnym ostatnio, zarostem. Zmarszczone w najszczerszym uśmiechu piwne oczy z opadającymi kącikami sprawiają, że nie można mu nie ufać. Obok, na stronie głównej profilu, bardzo krótkometrażowy film dokumentalny. Gra w nim Kamil, jego siostra Kasia, i gwizdek.
– Mocno! Mocniej dmuchnij! Jeszcze trochę, no! Masz gwizdek w buzi. Dawaj, jeszcze raz! Żeby taki dźwięk był – namawia brata Kasia, przytrzymując mu w ustach zielony gwizdek, z którego co chwilę z trudem tłoczone powietrze wydobywa lekki świst. Z boku mama w roli suflerki: – Z całej siły, synek!
Z płomieni w sen
Tym budzącym absolutne zaufanie spojrzeniem Kamil Wypychowski ostatni raz obdarzył świat ostatniego dnia lipca zeszłego roku. Mieszkał wtedy w Poznaniu, do którego przeniósł się z rodzinnych Osin pod Słupcą, by studiować logistykę na Politechnice Poznańskiej. Studia jednak przerwał i zaczął pracę. W czerwcu Kasia obroniła tytuł licencjata dietetyki na Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Koninie i chwilę potem wprowadziła się do Kamila. Pomieszkali razem miesiąc.
– Nie wiemy, jak to się stało, czy tir zajechał mu drogę, czy przysnął. W sobotę spotkali się ze znajomymi. Nad ranem rozwiózł wszystkich po domach w okolicy i wracał do Poznania. Nie dojechał. To stało się na wysokości Środy Wielkopolskiej. Kierowca TIRa był trzeźwy, Kamil też – syn był zawsze bardzo odpowiedzialny – opowiada Anna, mama Kamila.
Kamil jechał swoim ulubionym audi A8. Duże, bezpieczne auto, stary, ale wciąż trzymający klasę i dobrze wyposażony model. W sekundę pogiął się jak papier. Świadkowie wypadku, którzy ruszyli na pomoc, wyciągnęli Kamila z wraku w ostatniej chwili – moment później zaczęły strzelać opony i samochód stanął w płomieniach.
- To pobocze autostrady A2 na wysokości Środy Wielkopolskiej chwilę po wypadku. Kamila w ostatniej chwili wyciągnięto ze zmiażdżonego samochodu
Wszystko rozegrało się o 7.00 nad ranem. Do Anny w południe zapukała policja. Znaleźli rodzinę po numerze rejestracyjnym, bo dokumenty spłonęły. Powiedzieli tylko, że Kamil jest poparzony. Anna pojechała do Poznania do szpitala na ul. Szwajcarskiej szukać dziecka owiniętego w bandarze. W recepcji powiedziano jej, że nikogo z poparzeniami nie przywieziono, ale z oddziału ratunkowego właśnie przewieziono młodego chłopaka z wypadku.
– Weszliśmy na oddział intensywnej terapii medycznej. To był Kamil. Już pod respiratorem. Nie miał ani centymetra poparzonego ciała, pewnie pomylili się w meldunkach, sugerując się płonącym wrakiem. Wyglądał jak zdrowy człowiek, który śpi. Żadnych widocznych urazów, dowiedzieliśmy się tylko, że kiedy go wyciągnięto, krew leciała z ust, nosa i ucha – opowiada Anna.
Wyścig z czasem
Nie pamięta, co wtedy czuła, uczucia zahibernowała na dłuższy czas. Wiedziała, tylko, że teraz czas i jego organizacja będą odgrywały główną rolę. W szpitalu kazali przygotowywać się na najgorsze. Kamil doznał bowiem potężnego urazu czaszkowo-mózgowego. Czaszka pokruszyła się na małe kawałki. Zapadł w śpiączkę, ale uraz groził przez pierwsze dni śmiertelnymi komplikacjami. Anna kursowała codziennie z Osin, negocjując co dnia swój plan z pracodawcą. Kasia została w Poznaniu, żeby być na każdy telefon – miały się przecież spodziewać wszystkiego.
- Wydaje się, że Kamil na nas patrzy. Ale nikt nie wie, czy nas widzi, a raczej czy wie, że nas widzi. Anna i Kasia czekają na cud. Ale by miał szansę się wydarzyć, potrzeba naszej pomocy
– Rano szłam do pracy w restauracji, o 11. na godzinę do Kamila, potem zmieniała mnie mama, a ja z powrotem do pracy. I tak trzy tygodnie. I dziesiątki telefonów do mnie, bo wszyscy chcieli oszczędzić mamę. „Jak jest? Lepiej?” Co miałam odpowiadać? Że lepiej, kiedy nie było i nie wiadomo czy będzie? Rano papieros, kawa, papieros. W pracy wmuszano we mnie jedzenie. Któryś ze znajomych powiedział do mnie kiedyś: „Co ty wiesz o życiu?” Odpowiedziałam: Wejdź choć na chwilę w moje buty – nie powstrzymuje łez Katarzyna.
Ścisnął, mrugnął!
Pierwszy raz czekały na cud, kiedy potężna przetoka niemal wypchnęła mu oko. Miały spodziewać się najgorszego i pożegnać się z Kamilem. Anna nie potrafiła, Kamil przeżył, nawet już sam oddychał, ale spał.
– Wszędzie na OIOM-ach mówią, że może się zdarzyć cud. Ale że mamy na wiele nie liczyć, że może trzeba będzie szukać ośrodka, bo przecież my musimy normalnie żyć. Przy nas obudził się leżący miesiąc dłużej w śpiączce Paweł. Pomyślałyśmy, że nam to też będzie dane – opowiada mama.
Kamil tygodniami spał, ale bywało, że ściskał rękę mamie czy siostrze. Kiedy wchodziły do pokoju, monitory wskazywały wzrost tętna. Miewał otwarte oczy.
– Czuł, że jesteśmy. Przyniosłam mu któregoś dnia czekotubkę – był karmiony dojelitowo, ale można było już próbować z normalnym karmieniem. Poprosiłam: „Zamknij oczy, jeśli chcesz jeszcze”. Zamknął tak szybko! Wiedziałam, że daje znak – wzrusza się Kasia.
Ale wie, że takie reakcje wciąż nie oznaczają wybudzenia i dzieją się normalnie w śpiączce. To dla wielu ludzi trudne do zrozumienia, ale tak właśnie działa mózg. Jest możliwe, że czowiek przejawia proste odruchy – wodzi oczami za światłem czy źródłem dźwięku, ściska rękę, nawet przełyka podany do ust pokarm. Ale w ogóle o tym nie wie. Dlaczego? Bo za te odruchy odpowiedzialne są miejsca położone głęboko w mózgu. Te u Kamila pracują prawidłowo. Kamil ma uszkodzoną korę mózgu, a to dzięki niej możemy kontaktować się ze światem w sposób świadomy.
W stronę Światła
Z klasycznej śpiączki wyszedł po trzech tygodniach. Przeszedł w stan minimalnej świadomości, lekarze nazywają go nie mniej okrutnie „uwięzieniem we własnym ciele”. To stan, który wymagał profesjonalnej obsługi wielu specjalistów. W październiku zeszłego roku Kamil trafił do ośrodka „Światło” w Toruniu.
- Po prawej Kamil z Kasią – świeżo upieczoną licencjatką dietetyki w czerwcu zeszłego roku. Miesiąc później życie podtrzymywała mu rurka tracheostomijna, a dziś wciąż trzeba go budzić
– Znaleźliśmy tam fantastycznych ludzi i cudowną panią psycholog. U takich pacjentów bez kontaktu chodzi o to, żeby w każdy możliwy sposób dostarczać mózgowi bodźców. Kamil był kiedyś didżejem. Psycholożka zrobiła mu prezentację na specjalnym komputerze ze spacerem po poznańskich klubach. Kiedy zobaczył konsolę, ciśnienie poszło w górę. Zrobiła mu też wirtualną wycieczkę po salonach audi. Okiem mógł otwierać klamkę. Sprawiał wrażenie wniebowziętego – wspomina Anna.
Każdy dzień w „Świetle” oznaczał cieżką pracę z rehabilitantami, masażystami, logopedami. Rehabilitacja nie polega tylko na ćwiczeniu. To ciągłe bycie w kontakcie z pacjentem, opowiadanie mu tego, co się dzieje. Miliony mozolnych czynności, które przynoszą maleńkie sukcesy liczone w pojedynczych grymasach, uśmiechach, skurczach mięśni. Praca rehabilitantów ma swoją cenę – za pobyt Kamila w ośrodku Anna musiała płacić 1800 zł miesięcznie.
– Wróciłam do pracy tydzień po wypadku. Gdybym siedziała dłużej w domu, z przerwami na wizyty w szpitalu, psychicznie bym się skończyła. Pracowałam jako kierownik sklepu, Kasia zatrudniła się w nim jako fakturzystka. Wtedy ruszył morderczy grafik. Dwa dni w pracy, trzy dni w Toruniu. Albo odwrotnie. Wszystko na zmianę z Kasią. Praca robiona na telefon. Wylądowałam u psychiatry. W końcu zwolniono mnie z pracy, a dzień później Kasię – wspomina Anna.
W końcu wynajęła pokój w Toruniu. Ledwo wiązała koniec z końcem.
– Nie zrobiłabym tego bez ludzi, oni okazali się cudowni. Dostawałam pieniądze, często od ludzi, od których się tego w ogóle nie spodziewałam, od biednych. Czy można się nie rozpłakać, kiedy do domu przychodzi ktoś uzależniony od alkoholu i oddaje mi ostatnie 50 zł ze słowami „Ratuj dzieciaka!”? – płacze Anna.
Dla Kamila zagrała charytatywnie orkiestra dęta w Zagórowie, w której grał z Kasią. Podobnie zrobił chór w Zagórowie. Firma, w której pracuje znajoma Kamila, zebrała na zupełnie nieznanego sobie pacjenta 10 tys. zł. Ale były też kilkudziesięciotysięczne obietnice ze strony znanych biznesmenów. Pozostały tylko obietnicami.
W zeszłe święta Anna obiecała Kamilowi, że to jedyne jego święta poza domem, że kolejne już w Osinach. Specjaliści zaczęli sugerować w połowie roku, że dom to dobre wyjście, że pacjenci szybciej dochodzą do siebie. Annę zmobilizowało też to, że mniej było godzin rehabilitacji. Żal było jej tylko ludzi, rodzin, które tam z Kasią poznały.
– Wszyscy się znaliśmy. Było jak w rodzinie, ktoś potrząśnie, kiedy trzeba, ktoś przytuli. Wszyscy się o siebie troszczą. Kiedy ktoś z bliskich się budzi, nie ma zazdrości, każdy cieszy się tak, jakby to jego dotyczyło – mówią o swojej drugiej rodzinie Anna i Kasia.
Cudem są ludzie
Miesiąc temu przeszły kolejną rewolucję. Od 15 listopada Kamil jest w domu. Cały czas są w fazie testowania sprzętów i nowego trybu życia. Drogi, wart kilka tysięcy podnośnik otrzymały w prezencie od „drugiej rodziny”. Na łóżko z materacem przeciwodleżynowym i wózek starczyło pieniędzy ze zbiórek. W prezencie dostały obiadki w słoikach, męskie koszulki, kosmetyki do pielęgnacji, chemię. Za najmniejszy prezent płacą najcenniejszą walutą – łzami.
– Marzyłyśmy o wannie pneumatycznej – mycie w misce ma ograniczenia. I kilka dni temu przyszła ze Szlachetnej Paczki! – cieszą się mama z siostrą.
Ze swoim bagażem są same, małżeństwo Anny rozpadło się dawno temu. Dziś Anna nie pracuje, hektar ziemi oddała w dzierżawę, z zasiłku czy świadczenia trudno wyżyć. Pracuje tylko Kasia – magister z dwoma zawodami. W sklepie pod Koninem znalazła pracę za najniższą krajową. A rehabilitacja kosztuje je krocie. Większość godzin wykupują od prywatnych specjalistów, bo Narodowy Fundusz Zdrowia gwarantuje tylko kilkadziesiąt godzin w roku. Tymczasem już dziś widzą, że dwie godziny dziennie żmudnej pracy fizjoterapeuty i wysiłki logopedy potrafią działać cuda.
– Kamil jest poddawany specjalnej metodzie Tomatisa. Ma masowaną twarz, a w trakcie słucha specjalnie dobranej muzyki – Mozarta, chorałów. Tę metodę stosuje się przy wielu uszkodzeniach, ale też u dzieci z afazją, z problemami z koncentracją. Pierwsze efekty pojawiają się po miesiącu – wyjaśniają opiekunki.
Kiedy rozmawiam, obok w pokoju leży Kamil. Śpi? Udaje, że śpi, żeby nie wykonać niechcianego polecenia? Nie wiemy tego. Nie wiemy, czy zdaje sobie sprawę z tego, że rozmawiamy o nim. Może czuje to jego mózg, ale czy to sprawia radość czy dyskomfort? Ta niewiedza jest nieustannie źródłem rozdarcia u wszystkich, którzy opiekują się pacjentami z minimalną świadomością.
Anna jest w stanie to znieść, bo wypadek zmienił jej duszę.
– Na początku nie mogłam zrozumieć. Dlaczego my? Dlaczego Kamil? Jest tylu niegodziwie żyjących, jaka w tym logika? Mówili mi: „Módl się!”, ale ja nie potrafiłam. A potem w „Świetle” spotkałam księdza Jerzyka. On mi wiele wytłumaczył. Nie wiem, czy się pogodziłam. Ale już nie wyrzucam Panu Bogu. Nie ma pogodzenia, jest akceptacja. I nie przejmuję się pierdołami. Nie warto, to nie ma znaczenia – mówi Anna.
Ma nadzieję na jeszcze jedno. W „Świetle” księża z radością udzielali Komunii Świętej wszystkim chorym, nawet tym w stanie wegetatywnym. Kamilowi też. Teraz zamieszkali w Osinach. Księdzu chodzącemu po kolędzie zada pytanie, czy Jezus będzie mógł przychodzić do nich częściej niż tylko w Boże Narodzenie.
Karolina Kasperek