Piątkowy wieczór. Wchodzę do restauracji, która przypomina raczej wielki salon w dworku czy mieszkaniu z przełomu XIX i XX w. Siadam przy wielkim dębowym stole na eklektycznych krzesłach. Na ścianach dookoła niezłej jakości oleje, akwarele i ryciny. Większość to konie – ulubione zwierzęta gospodarza. Czekam na niego, zajadając serwowaną przez restaurację szarlotkę na ciepło z lodami i popijając herbatę. Ponoć produkująca ją firma sama fatyguje się do lokali, które mają herbatę podawać, i decyduje, czy warte są tego smaku. Restauracja w Gutowie zasłużyła sobie na ten honor.
Mam tu tygrysy...
Do sali sprężystym krokiem wchodzi średniego wzrostu szczupły mężczyzna w czerwonym golfie. Widać, że ledwo skończył jakąś robotę. Krok w krok za nim pies z siwą mordą.
– Jechałem 15 lat temu „jedenastką” z Ostrowa do Gutowa. Wystawało pięć łebków z kartonu przy szosie, a jeden zdążył na niej zginąć. Jakiś okrutnik wyrzucił szczeniaki. Zatrzymałem cały ruch i wziąłem wszystkie. Lord ma szesnaście lat. To mój skarb – przedstawia pupila, a potem siebie, siadając przy stole, Lech Studniewski, gospodarz zamku Gutów....