Na spotkanie w świetlicy w Budnie nie przychodzi sama. Zgodnie z przekonaniem, do którego po chwili się przyznaje – że na sukces nie zapracowałaby sama. Że do tego trzeba ludzi. Ona ma ich wokół raptem garstkę, ale za to takich, że można z nimi konie kraść. Siadamy w świetlicowej kuchni. Zimnej – bo budynek nieogrzewany, ale za to na pięknych dębowych ławach i przy stole własnej roboty. Jak do tego doszło? Wszystko zaczęło się już w... podstawówce.
Zawsze dorosła
Dzieciństwo nie należało do najłatwiejszych. W domu było jedenaścioro dzieci. Starszy pomagał wychowywać młodszego.
– W którymś momencie zbuntowaliśmy się, że kolejne w drodze. Że my tu już prawie pełnoletni, a tu nowe dziecko w rodzinie. Pod drzwiami podsłuchiwaliśmy rozmowy z sąsiadką, a tam padało: „Wiesz, ja znowu jestem”. Ale rodzice bardzo się starali, byliśmy zadbani. Pracowali w pegeerze, a ja wkrótce do nich dołączyłam. – Zdzisława Galant daje do zrozumienia, że aktywność to jej cecha wrodzona, a z jej ujawnieniem nie czekała do pełnoletności.
Mając niespełna piętnaście lat, konsultowała z grupami budowlanymi remont kopcącego i walącego się pieca. Zagroziła dorosłym mężczyznom, że doniesie sanepidowi o kiepskich warunkach, w których bytuje wielodzietna rodzina. Piec naprawili, a ona dziś mówi, że już wtedy „myślała po dorosłemu”. Po podstawówce, zamiast do szkoły, poszła do obory. Dojenie krów bawiło ją bardziej niż książki.
– Miałam swoje dwadzieścia siedem krów i ciężko pracowałam. Do szkoły nie chciałam. Bo nie miałam czasu, ja w ogóle nie mam czasu dla siebie. Szkoła to była kara! Siedziałam w niej, a tam już myślałam o robieniu snopków. Jak miałam konia i bryczkę, to ja już byłam gość! Komuś coś na wesele przewieźć – to było coś! Ciągniki kochałam! – Zdzisława Galant analizuje młodość i dochodzi do wniosku, że może miała być chłopakiem.
Ciągle w biegu
Chodziła na zabawy, a na nich oszukiwała chłopców, że jest starsza i się uczy. Jak tu powiedzieć, że przed chwilą obrządzało się ukochane krowy? Musiała szybko się kąpać, żeby zapach nie zdradził jej podczas tańca. Z obory trafiła do fabryki mebli w Goleniowie.
– To była wykończeniówka, a potem jeździłam sztaplarką, czyli wózkiem widłowym. Wsiadłam raz na jeden, ktoś zauważył i powiedział: „Albo się zapiszesz do partii, albo pójdziesz na kurs”. To ja, że na kurs. Zdałam. Jak zobaczyli, jak jeżdżę, posadzili mnie na spalinówkę. Bez hamulców, więc krzyczałam, że jadę – zanosi się od śmiechu.
Wyszła za mąż i zjechała do Budna na gospodarstwo. Poczuła się w swoim żywiole, czyli... pracowała za trzech. Na 30 hektarach przykładnie gospodarowała z mężem. Trochę dokuczano im, że nie mają dzieci, że pracują tak ciężko, a nie mają dla kogo. Chcieli mieć, ale geny okazały się silniejsze. Ani Zdzisława, ani żadna z jej trzech sióstr nie mogą mieć dzieci. Takich rodzin jest w Polsce tylko czterdzieści.
– Najgorsze były święta. Rodzina się zjeżdżała, dzieci z rodziny męża paradowały, a ja patrzyłam i podawałam szklanki. Po wizycie u lekarza chciałam iść pod tramwaj. Ale siostra mnie zatrzymała: „Wracaj do domu, tam jest twoje miejsce”. Zebrałam się w sobie i poczułam, że mam jakąś inną misję w życiu – wspomina Zdzisława Galant.
W 1998 roku, w samą Wigilię, straciła męża. Zostawiła go dosłownie na chwilę. Instalacja elektryczna nie wytrzymała.
– Pojechałam odwieźć mamę. Nie było mnie godzinę i piętnaście minut. Świat mi się zawalił w parę chwil. Wróciłam do zgliszczy i martwego męża – wspomina nieprawdopodobnie trudny czas.
Zaczęła od cmentarza
Zlikwidowała krowy, kupiła dwanaście loch. Po latach samotnego gospodarowania przeznaczenie przyniosło jej bardziej oficjalną funkcję. Została sołtyską.
– W 2007 roku, z przypadku. Wcześniej działałam w Izbie Rolniczej, ale nie zagrzałam tam miejsca. No to zajęłam się Budnem. Ruszyliśmy z kopyta, mało wioski nie spaliliśmy! Najpierw sprzątaliśmy cmentarz niemiecki. Wszyscy, jak tu siedzimy – wskazuje na Zbyszka – miejscowego poetę, Tomka – młodego informatyka i Bogusię – sąsiadkę-przyjaciółkę.
Po cmentarzu przyszła kolej na park. Stał w nim kiedyś pałac, więc zieleń była niegdyś zagospodarowana po mistrzowsku. W PRL-u wraz z upływem lat zarastał.
– Było tam wysypisko. Park zarośnięty, ale jak się człowiek przyjrzał, to koło z lip, a na środku wielka limba. Pomyśleliśmy, że tam by można biesiadować. Długi staw, różne ozdobne rośliny. Chcieliśmy przywrócić choć w ułamku dawną świetność – opowiada poeta.
Sprzątnęli, część drzew wycięli. Teraz całe wakacje koszą. Pani Zdzisława ma jeszcze w planach ogrodzenie. Stałymi bywalcami parku okazują się bowiem dziki. Biurowiec, w którym dzisiaj jest świetlica, aż kłuł w oczy – tak był zarośnięty i brudny. Więc trzeba było zająć się starym, popegeerowskim budynkiem, który też zdążył popaść w całkowitą ruinę i stał się metą dla amatorów mocnych trunków.
– Pomysł na świetlicę rodził się nocami, kiedy nie mogłam spać. W gminie płakałam i mówiłam: „Nie wyjdę stąd, jak czegoś nie ruszycie!”. Jak zaczęliśmy remontować, to w ludziach obudził się jakiś niesamowity zapał! „Robimy, robimy!”. Człowiek w domu zostawiał pracę, biegł. To ciągnik ktoś użyczył, to ławkę ktoś oddał. Teraz jest się gdzie spotkać, gdzie zrobić mikołajki czy Dzień Dziecka – wspomina tamte chwile.
Przed świetlicą zrobili zadaszenie, ławki, położyli polbruk. Zdzisława Galant do pieniędzy z funduszu sołeckiego dokładała swój czas, pieniądze i pracę. Do pracy zapraszała innych.
Z cmentarzem wystartowali w konkursie. Wygrali go i za wysprzątanie dostali 670 zł. Ale o kolejne wygrane Zdzisława Galant musiała zawalczyć aktywniej.
– Był marszałkowski konkurs na „Sołtysa Roku”. Nagroda dostała się sąsiedniej wiosce. Uznałam, że to bardzo niesprawiedliwe, że my zostaliśmy tylko z dyplomem. Poszłam do gminy, upomniałam się, dostaliśmy 1100 zł – mówi z dumą Zdzisława Galant.
Dołożyła swoje pieniądze i kupili projektor. Kiedy go wyłączają, świetlica nie milknie. Do niedawna spotykał się w niej z młodzieżą co tydzień pan Zbyszek. Rozmawiają o poezji, analizują wiersze, trochę sami tworzą.
Co myślą, mówią o niej inni? Chcą, żeby kandydowała trzeci raz. Kolega poeta napisał skecz „Pani Z.”, sławiący jej zasługi.
– Z własnej inicjatywy rozwoziła dary dla biednych. Poświęcała swój czas, pieniądze, paliwo. Pomaga bezdomnemu w wiosce. Zatrudniła go do pracy, karmi, wspiera – mówi Tomek, a Zbyszek dodaje: – Miałem karnet na basen, oddałem, to wymyśliła, że będzie wozić dzieciaki.
– Ona fajna była, jest i będzie. Znam ją ponad 40 lat. Nie przejdzie, żeby komuś nie pomóc. Przez te osiem lat sołtysowania bardzo dużo ze swojej kieszeni wydała, żeby wioska coś miała – mówi Bogusia.
Burmistrz Goleniowa powiedział kiedyś, że sala powinna nosić imię „Pani Z.”. Jej wystarczy, że świetlica stoi i zaprasza.
Karolina Kasperek