– O, Anka przyjechała! A teraz widzę, że jeszcze Jola. Zaraz mają być jeszcze Lucyna i Gosia – mówi Iza Wąsiewicz – gospodyni domu i spotkania i dodaje, że do Marzeny nie może się dodzwonić.
Wygląda za okno, za którym szarość już powleka ogródek i pola, a na jej podwórku zatrzymują się kolejne samochody. Tymczasem do pokoju dosłownie wpływają kolejne panie. Z trzech robi się nagle siedem, a potem dziesięć, nie licząc gospodyni. Alfred Nobel wynalazł dynamit. A kto wynalazł „Dynamitki”, z którymi siadam do stołu? To cała historia.
„Ob-la-di” dla tysięcy
Każą mi z nią chwilę poczekać, bo tu ważniejsze najświeższe doniesienia. Rozmawiamy w poniedziałek, a one jeszcze nie ochłonęły po niedzielnym występie. Nic dziwnego. To był ich pierwszy tak duży publiczny koncert. Śpiewały w kaliskiej Arenie z okazji Dnia Kobiet. Po nich, bagatela – Piasek, czyli Andrzej Piaseczny. Mówią, że robił im bardzo dobre tło.
– Udało się! Podobałyśmy się. Podobno. Zauważył nas dyrektor szkoły, w której pracuję. Miałyśmy transmisję na żywo na Facebooku. Powiedział: „Gratulacje, oglądałem. To chyba pani nam teraz z tej świetlicy ucieknie” – mówi Gosia.
- Wciąż przyznają się do lekkiej tremy, ale w końcu są artystkami. Z tygodnia na tydzień coraz lepszymi i gromadzącymi coraz liczniejszą publiczność
Na scenie przed czterema tysiącami ludzi stały i kołysały się przez ponad czterdzieści minut. Zaśpiewały dziewięć piosenek. Mówię, że to już stadionowe liczby. Potwierdzają, że dotychczas widownie rzeczywiście nie przekraczały sześciuset osób, więc mają poczucie prawdziwego wyczynu.
– „Ob-la-di, Ob-la-da, dobra nasza, śpiewa kto umie, kto chce. Ob-la-di, Ob-la-da z nas wyprasza wszystko, co w nas jest na »nie«” – któraś z pań uruchamia nagranie z koncertu w swoim smartfonie. To piosenka Alibabek, a jeszcze wcześniej śpiewana przez Beatlesów. Gdyby nie fakt, że wiem, kto i dlaczego ją właśnie puszcza, mogłabym przysiąc, że słyszę utwór w wykonaniu jakiegoś profesjonalnego zespołu.
To pierwsza z dziewięciu piosenek, które usłyszała kaliska publiczność, która zresztą zjechała z całego powiatu. Potem było „Powiadają, żem jest ładna”.
– To śpiewała Beata Rybotycka, ale przed nią chyba Rodowiczka. Potem śpiewałysmy „Babiląd”. To hit Boney M, ale my często szperamy po internecie i szukamy polskich wersji przebojów – mówi Marzena.
Panie przerzucają się tytułami. Jak nie „Ech, mała” Rodowicz, to duet Baccara w polskim wykonaniu. „Wśród najpiękniejszych moich wspomnień, najsłodszą perłą jesteś ty. Ukryłam cię na serca dnie....” – znów toczy się melodia z ust, które uwalniają dźwięki w nieskazitelnej dykcji. Więc nie dziwi już, że w repertuarze miały też Alicję Majewską. Za chwilę raczą „Seksapilem” Eugeniusza Bodo. A ja mam wrażenie, że dostałam bezpłatną wejsciówkę na poważny recital.
– To hity, które zawsze będą na czasie – przekonują.
Podsumujmy. Śpiew na dwa głosy. Czysty, mocny, świetna dykcja. Jak to się stało, że udało się zgromadzić w jednym miejscu tyle talentów wokalnych? I to wszystko w granicach jednej gminy.
- Święto Warzyw zorganizowane przez Izę Wąsiewicz na terenie jej firmy we wrześniu zeszłego roku. Koleżanek z zespołu nie trzeba było długo namawiać na występ
Bo kobitki lubią śpiewać
Nie były nigdy regularnym kołem, właściwie skupiają członkinie kilku kół. Ale wioski, z których pochodzą – Blizanówek, Bogucice, Rychnów, Skrajnia, Czajków – należą do jednej gminy. A panie znają się od dziecka. Od lat działały jak nie w radach rodziców, to organizując gminne święta i wydarzenia kulturalne.
Zespół łączą wszelkie możliwe koligacje. Iza jest siostrą Sylwii. Sylwia jest bratową Lucyny. Katarzyna i Lucyna są świekrami. A na dodatek Katarzyna jest żoną kuzyna Izy i Sylwii. Iza z Iwoną są sąsiadkami przez płot, a Marzena z Anią chodziły do podstawówki.
Nie załamuj się, jeśli żadnym rozumem tego nie ogarniasz. Ta gęsta sieć ma tylko pokazać, jak silne więzy łączą zespół. Ale jak doszło do tego, że z grupy aktywnych kobiet skupionych wokół GOK-u w Blizanowie powstał zespół jak dynamit?
– Śpiew towarzyszył nam zawsze. Na każdym spotkaniu, wyjeździe, wycieczce – ledwo ruszył autobus, my już z wyciągniętymi śpiewnikami – mówią, jak przystało na zespół, chórem.
Pojechały dwa lata temu na kolejną taką wycieczkę dla kół gospodyń. Dyrektor GOK-u, Stasiu, jak mówią o nim panie, który zawsze im towarzyszył, rzucił: „Mamy Kalinkę w gminie. Może by tak utworzyć Kalinkę bis?”. Ale nie chciały śpiewać folkloru. Podczas wycieczki do Budapesztu padło: „Będzie dotacja, zbierajcie się, ja was umawiam z nauczycielem”. Był kwiecień 2016 roku. Spotkały się z instruktorem.
– On chyba na początku pomyślał o nas: „Eee, kobitki pośpiewają sobie trochę, ale pewnie za jakiś czas się rozejdą”. Ale my od razu zaproponowałyśmy kilka poważnych utworów rozrywkowych. Zgodził się, choć przygotowany był raczej na biesiadny folklor. A potem podnosiłyśmy poprzeczkę i proponowałyśmy: „A może na dwa głosy, panie Krzysiu? A może na trzy?”. Chociaż żadna z nas nie ma wykształcenia muzycznego. Śpiewamy, bo po prostu lubimy. Tak jak jest w tekście „Ob-la-di” – opowiada Marzena.
Atomówki? Dynamitki!
A „Dynamitki” skąd? Z Warszawy – mówią. Miały być i nazwy kwiatów, i kamieni szlachetnych.
– Byłyśmy w Warszawie na musicalu „Mamma Mia”. Tam na samym końcu aktorki wystąpiły w błyszczących strojach jako zespół „Dynamitki”. Podebrałyśmy nazwę. Na kolejnej próbie trochę było wahań, ale w końcu wszystkie się zgodziły. Ksiądz nas zresztą zabawnie zapowiedział w kościele. Powiedział w ogłoszeniach: „A na odpuście wystąpią u nas jakieś „Atomówki” czy „Dynamitki” – i poczułyśmy, że to jednak trafiona nazwa.
- Dynamitki prywatnie (od lewej): Iza, Ania, Sylwia, Iza, Marzena, Lucyna, Iwona, Katarzyna; na dole od lewej: Jola i Gosia.
Na próby czekają jak na pobyt w SPA. Mają małe studio w zabudowaniach gospodarczych Izy, choć zaczynały w garażu Marzeny. Spotykają się w każdy wtorek o 19.45 i śpiewają nieprzerwanie przez dwie godziny, No, może czasem trochę poplotkują. Potem proponują Krzysiowi utwór, on się najczęściej zgadza, a potem opracowuje go muzycznie, w tym także na klawisze. Czasem tylko ostrzega: „Ale to jeszcze nie dla was, trzeba jeszcze dojrzeć”. A kiedy proponuje, żeby może Grechutę albo Łucję Prus, najpierw mówią: „To chyba nie”, a potem: „A może właśnie tak, dziewczyny?”.
Próba ponad wszystkim
Wtorkowy wieczór jest święty. Wtedy rzucają wszystko. Dzieci Izy Wąsiewicz wiedzą, że wtedy nie mają prawa nic od niej chcieć. Lucyna jest po pracy, więc śpiewając, odpoczywa. Druga Iza rzuca folię, pod którą ogórki. Ania – kiszenie ogórków i kapusty. Marzena – tunele foliowe z truskawkami, a od niedawna – własną cukierenkę, w której robi domowe słodkości na zamówienie. Iwona uprawę warzyw i trzech synów. Najmłodszemu musi sprawdzić lekcje, więc choć mieszka najbliżej „studia”, zawsze się spóźnia. Jola też każe czekać ogórkom pod folią i kurzowi na półkach. „Zawsze przecież byłoby coś do zrobienia, ale nie można oszaleć” – mówi. Gosia przyznaje otwarcie, że rzuca wtedy cały dom. Na grupie terapeutycznej, na którą uczęszcza od kilku lat, nauczyła się, że trzeba umieć zostawić obowiązki i zrobić coś dla siebie. Sylwia jest fryzjerką i odmówi nawet najbardziej zdeterminowanej klientce we wtorek wieczór. Katarzyna rzuca papierami, ale bez obaw – nie traci pracy. Po prostu opuszcza domowe biuro. A Aneta – najmłodsza z Dynamitek – niedawno została po raz drugi mamą i już marzy, żeby oddać we wtorki wózek tatusiowi.
- Dynamitki w kuluarach kaliskiej Areny w towarzystwie Andrzeja Piasecznego. Czuły się przy nim jak równy z równym
Z zarobionych na występach pieniędzy kupiły mikrofony – teraz każda śpiewa do swojego. Mają tez cztery różne stroje – sukienki w kolorach modrakowym, różowym, czerwonym i czarnym. Są w różnym wieku, żartują, że razem mają przynajmniej trzysta pięćdziesiąt lat. Albo inaczej, trochę jak w zadaniu matematycznym – że za dwa lata będą mieć pięćset. W każdym razie oscylują wokół czwartej i piątej dekady. I cieszą się, że nie ma wśród nich młódek – młodość bywa jednak tłem mniej korzystnym. Teraz pracują nad walcem z „Nocy i dni”. I powtarzają, że w najśmielszych marzeniach nie miały występów na scenie. Żałują tylko, że kiedyś nie było „Szansy na sukces”. Ale jest przecież tyle innych talent show
Ania chce na koniec opowiedzieć anegdotkę.
– Siedzą wszyscy przy stole, ja podaję obiad, a mąż pyta: „A kiedy macie znowu próbę?”. No próbę we wtorek, jak zwykle. Ale dziś mamy wywiad do gazety – odpowiadam. Jak nie parsknął w talerz! Nie dziwię mu się. To nasz pierwszy wywiad prasowy – kończy Ania.
Karolina Kasperek