Do ochotniczej straży w podpoznańskim Zakrzewie zwabiła nas informacja o wyjątkowym wozie bojowym. Taki ma ponoć tylko kilka innych straży w Polsce. Dlatego pierwsze kroki skierowaliśmy do garażu, w którym stoi kolos.
– To jeden z największych samochodów w Polsce. Ma w tej chwili na grzbiecie 13 ton wody. Mamy go od Państwowej Straży Pożarnej z Poznania. Ma jedenaście lat, ale tylko 42 tysiące kilometrów przejechane – opowiada Mateusz Dorna, najmłodszy z rozmówców, wnuk założyciela straży.
Wnętrze pomieści sześciu strażaków. To naprawdę duże auto. 410 koni, skrzynia ośmiobiegowa z półbiegami. Wóz ma skrytki, ale służą one wyłącznie do przechowywania węży i armatury gaśniczej. Służy właściwie wyłącznie do transportowania dużych ilości wody i gaszenia dużych pożarów.
Jeżdżą do zdarzeń średnio raz na dwie i pół doby.
– Mamy dokąd jeździć –autostrada A2, trasa S11 i ulica Bukowska. Większość wyjazdów to wypadki. Czasem przez tydzień jest cisza, a czasem wyjeżdżamy cztery razy dziennie. Jest komu jeździć. Łącznie mamy 100 osób w straży, do akcji jeździ nawet 26 – opowiada Wojciech Dorna.
- Dokumenty-relikwie. Oprócz projektów sporządzonych przez profesjonalistę mają też odręczny projekt własnego autorstwa
Międzynarodowo
Zakrzewska straż ma też niezwykłą historię. Ochotnicza Straż Pożarna w Zakrzewie powstała w rok po wojnie. Ale nie była pierwszą tego typu jednostką we wsi.
– W czasie okupacji mieliśmy tu straż przymusową. Niemcy przywieźli do nas w 1941 roku motopompę. Była wtedy absolutną nowinką techniczną – austriacka, z silnikiem Audi. Nasze motopompy w latach 70. ubiegłego wieku dopiero zaczęły jej dorównywać. Ona u nas do lat 70. wygrywała wszystkie zawody – opowiada Wojciech Dorna.
Komendantem, i jednocześnie sołtysem, był wtedy Niemiec Hugo Werner, z którym zresztą zakrzewianie wiążą wiele dobrych wspomnień.
– W czasie okupacji wolno było hodować tylko jednego koguta i pięć kur. A każdy miał oczywiście o kilka więcej. Sąsiadka, uprzedzona o wizycie policjanta, schowała kury i koguta do kuchennej piwnicy. Pech chciał, że na deski podłogi padło słońce i kogut zaczął piać. Werner natychmiast sprytnie wyprowadził policjanta – wspomina Edward Dorna.
Ale zakrzewska straż zawdzięcza Niemcom coś jeszcze poza świetną motopompą i Wernerem. W przymusowej straży prowadzono liczne szkolenia. Zwoływano na nie raz w tygodniu, w niedzielę. Dziś Dornowie twierdzą, że sporo zakrzewskich pucharów z lat tuż powojennych straż zawdzięcza tym właśnie szkoleniom. Ale Dornowie podkreślają, że prawdziwe podwaliny dzisiejszej straży dali ich przodkowie, założyciel i pierwszy powojenny komendant.
– Kiedy wojna się skończyła, wuj Antek wziął cały ten niemiecki sprzęt i schował go w stodole, żeby ludzie nie rozkradli. I tak powstała ochotnicza straż w Zakrzewie. A w 1949 r. strażacy rozebrali zrujnowane niemieckie budynki. Zgromadzili cegłę i zbudowali ten garaż, w którym teraz siedzimy – opowiada naczelnik i przynosi pozwolenia na budowę i stare rysunki z projektami mającej powstać strażnicy. Najpierw skromny garaż, potem stopniowa rozbudowa. Trzymają te dokumenty jak relikwię, bo jak mówią, to najbardziej widomy znak, że strażnica jest ich własnością. Kiedy kwestionowano ich prawa na przestrzeni lat, wyciągali papiery i mówili dumnie: „Jesteśmy u siebie”.
Własnymi rękami
Przez lata strażacy korzystali z sali wiejskiej. Ale kiedy zrobiono tam sklep pod koniec lat 60., zostali bez miejsca. Wtedy zdecydowali o budowie swojej.
– Zaprojektowali, używając kredki. Narysowali, a potem sami narobili pustaków. I zbudowali. W latach 80. rozbudowali „Dom Strażaka”. Kolejne pokolenia dobudowywały kolejne pomieszczenia – opowiadają.
W poprzednim ustroju w ramach Funduszu Rozwoju Rolnictwa sąsiednie wsie kupowały siewniki, brony. Sprzęty były czasem powodem konfliktów – a to kilku potrzebowało w jednym momencie, a to jak się coś zepsuło, nie było komu naprawić.
- Od lewej: Mateusz Dorna, Edward Dorna i jego kuzyn Wojciech Dorna – obecny naczelnik. Ojciec Edwarda, Antoni, zakładał zakrzewską straż
W poprzednim ustroju w ramach Funduszu Rozwoju Rolnictwa sąsiednie wsie kupowały siewniki, brony. Sprzęty były czasem powodem konfliktów – a to kilku potrzebowało w jednym momencie, a to jak się coś zepsuło, nie było komu naprawić.
– My podjęliśmy inną decyzję. Wielu rolników było też strażakami. Chcieliśmy kupić coś, co nie będzie nas dzielić, tylko łączyć. Pieniądze przeznaczyliśmy na materiał na rozbudowę remizy. Ale największym osiągnięciem jest to, że mamy młodych, którzy to wszystko pociągną. Leżymy tuż obok dużego miasta, pokus jest wiele. Ale są młodzi, którzy chcą z tą strażą zostać. Nasi przodkowie-strażacy zasiali tu dobre ziarno – mówią Dornowie.
Karolina Kasperek