Druhowie z OSP w Lutowiskach codzienne pokonują bieszczadzkie wyzwania
Lutowiska (gm. Lutowiska, pow. bieszczadzki) to niewielka miejscowość z pięciuset mieszkańcami, położona na terenie pięknych krajobrazowo Bieszczadów. Przez Lutowiska wiedzie najciekawsza trasa turystyczna, zwana Wielką Pętlą Bieszczadzką, która przyciąga rzeszę turystów zarówno z kraju, jak i z zagranicy, co także przysparza kłopotów.
Historia jednostki sięga 1951 r., gdy na tereny Lutowisk przesiedlono mieszkańców hrubieszowszczyzny i powiatu tomaszewskiego z Lubelszczyzny. To wówczas, po kilku miesiącach od zasiedlenia, mieszkańcy podjęli decyzję o powołaniu jednostki OSP, którą zarejestrowano w 1952 r. Zgodnie z ówczesną nazwą miejscowości była to jednostka OSP Szewczenko (w latach 1944–1957 Lutowiska należały do ZSRR i nosiły nazwę Szewczenko).
Funkcję pierwszego komendanta objął druh Antoni Brukało. W 1960 r. strażacy doczekali się pierwszej remizy, w której koncentrowało się życie i tu rozwijano działalność kulturalną. Pod koniec lat 70. jednostka liczyła 36 druhów, 16 druhen, 6 wspierających oraz 12 członków MDP.
Wielkim wydarzeniem dla strażaków było włączenie w 1995 r. do KSRG, stanowiące niejako bezpośrednie zaplecze PSP, i od tego momentu druhowie stali się jednostką pierwszego rzutu. To był przełomowy moment w rozwoju OSP Lutowiska, bo od tego czasu aż do dziś, trwa proces coraz większego profesjonalizmu w działalności ratowniczej. A dysponując odpowiednim sprzętem jest łatwiej.
W ostatnich latach pozyskali środki na zakup ciężkiego samochodu gaśniczego, posiadają również lekki samochód, który jest niezastąpiony w akcjach związanych z wypadkami, wichurami czy anomaliami pogodowymi, w sytuacjach, gdy nie jest potrzebny duży zapas wody i środków gaśniczych.
"Jako jedyni w gminie jesteśmy w KSRG, a to zobowiązuje"
– Od 1952 r. my jako drugie, trzecie a czasem czwarte pokolenie, kontynuujemy tę działalność ratowniczą, ale również społeczną, kulturalną czy animacyjną, bo staramy się uczestniczyć w życiu codziennym naszej społeczności – mówi prezes druh Jakub Doliwa, który ma pod swoimi skrzydłami 60 członków, w tym 20 wyszkolonych druhów, 20 członków MDP i osoby wspierające, bo jak powiedział prezes – nie tylko czynni strażacy się w tej społeczności realizują.
– Jesteśmy jedną z sześciu jednostek na terenie gminy – mówi prezes. – Na naszych barkach spoczywa odpowiedzialność za bezpieczeństwo naszej wsi i okolic. Jako jedyni w gminie jesteśmy w KSRG, a to zobowiązuje. Poza tym, nasze położenie pozwala na wiele przypadków reagować najwcześniej. Z jednej strony graniczymy z Ukrainą, z drugiej ze Słowacją a od Cisnej oddzielają nas połoniny. Jeśli u nas coś złego się dzieje, to tak naprawdę nie ma skąd nadejść rychła pomoc.
Rozległy teren, w większości dziki, opustoszały, to również sprawia trudność z dotarciem w dane miejsce. W gminie było kiedyś 28 miejscowości, a zamieszkałych jest obecnie kilkanaście, są miejsca w dolinach, gdzie znajdują się pojedyncze domy i nie ma tam możliwości dojazdu, wówczas drogę pokonują niedawno zakupionym quadem bądź pieszo.
Bycie strażakiem daje ogromną satysfakcję, jednak wiąże się z dużą odpowiedzialnością
– Mamy w szeregach osoby wykształcone w zakresie udzielania pierwszej pomocy – mówi prezes. – To pozwala zająć się profesjonalnie poszkodowanym do momentu przybycia karetki lub śmigłowca. Zalesione tereny, to nie tylko wypadki na wyrębie przy pracach leśnych, lecz także pożary, które na szczęście zdarzają się rzadko. Walka z pożarami w górzystym terenie, gdzie trzeba np. pokonać kilometr pod górę pieszo z tłumicami, czy hydronetkami to także nie lada wyzwanie. Mimo że znamy topografię terenu, to jednak często korzystamy z pomocy Lasów Państwowych, z którymi współpracujemy. Ich wskazówki są bardzo cenne i trafiamy na miejsce bezbłędnie.
– Mamy satysfakcję z bycia strażakiem, ale odpowiedzialność, jaka na nas ciąży jest jednak ogromna – dodaje prezes. – Dowódca odpowiada za obiekt, który bierze we władanie, a także zdrowie i życie ratowników. Zdarza się, że przyjeżdżamy na miejsce np. pożaru i widzimy, że już nic się nie da zrobić. Człowiek widzi wówczas tę bezsilność. Można mieć dużo wody, wyszkolonych ludzi i najlepszy sprzęt a z żywiołem nie mamy szans.
Poza akcjami wiele czasu druhowie poświęcają dbaniu o sprzęt, który musi być zawsze sprawny, bo służy ratowaniu życia i mienia. Akcja nie kończy się powrotem do remizy, odstawieniem samochodu i odwieszeniem ubrania. Nie, wszystko muszą sprawdzić, usunąć ew. usterki, uzupełnić wodę i środki gaśnicze, paliwo, a także wyciągnąć wnioski z przeprowadzonego zadania.
– Nie możemy pozwolić sobie na to, że pojedziemy na wezwanie (w ub.r. było ponad 40), a spektrum działań jest ogromne, i coś odmówi posłuszeństwa – dodaje prezes.
A propos wezwań, czy zdarzyło się kiedyś jakieś nietypowe, które zapadło w pamięci.
– Tak, w ubiegłym roku w listopadzie dostaliśmy wezwanie do człowieka poturbowanego przez niedźwiedzia. Dwóch turystów wybrało się na spacer i przechodząc w pobliżu gawry, jeden z nich został zaatakowany, drugi zdołał uciec i wezwać pomoc – opowiada prezes.
– Przyjechaliśmy, wraz z innymi służbami, przetransportowaliśmy poszkodowanego do karetki pogotowia. Dodam, że trudno działać nocą, w górach, ale udało się. Inne zeszłoroczne wezwanie dotyczyło mężczyzny, który wpadł do bobrowiska i trzeba było go zabezpieczyć oraz wyciągnąć na wysoką skarpę.
Mają doskonałe wyposażenie, bardzo dobrze wyćwiczoną ekipę, ale obawiają się przyszłości. Jest MDP, lecz zdają sobie sprawę, że coś może pójść nie tak i coraz trudniej będzie o nowy narybek. Mają jednak nadzieję, że spotkania z młodzieżą i dziećmi w szkole czy remizie zmienią ten bieg wydarzeń.
– Fantastycznie jest słyszeć słowa wdzięczności ze strony społeczeństwa i radość malującą się na twarzach na nasz widok – kończy prezes dh Jakub Doliwa. – To jest najwspanialsza dla nas zapłata za to, że jesteśmy.
Małgorzata Wyrzykowska