Wenecja tonie w śniegu, kiedy tam zajeżdżam. To chyba uprawniony sąd w sytuacji, kiedy od kilkunastu lat zimą cieszymy się namiastkami białego puchu. Nie dziwi więc, że kiedy podjeżdżam pod dom z wielkim szyldem: Kurza Hacjenda, nie słychać hałasu ptactwa, o którym w okolicy krążą już legendy. Siadamy z Anną Smoter, gospodynią domu. Z góry po schodach zbiega w krótkiej przerwie między zdalnymi lekcjami chłopak.
– To Eryk, nasz mistrz, najmłodszy hodowca drobiu w Polsce! – anonsuje syna Anna.
– To Eryk, nasz mistrz, najmłodszy hodowca drobiu w Polsce! – anonsuje syna Anna.
Fajnie jest mieć inne zwierzątko niż pies czy kot
Ona i mąż pochodzą ze Żnina, ale na kilka lat wyjechali do Anglii, w której urodził się Eryk. Po powrocie postanowili zamieszkać na wsi i wybudowali się w pobliskiej Wenecji. To tam kura "przemówiła" do Eryka po raz pierwszy.
– Pierwszą kurę w życiu zobaczyłem u nas na wsi. Miałem kilka lat. Ale pomyślałem sobie wtedy, że fajnie byłoby mieć jakieś inne zwierzątko oprócz psa i kota – wspomina.
Smoterowie mieli sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Sąsiadka trzymała kilka kur i koguta. Za każdym razem, kiedy Anna szła z Erykiem do sklepu, ten przystawał, zrywał trawę i podtykał ją kogutowi przez siatkę.
– Sąsiadka dziwiła się: "Pani, ten kogut jest okropny! On nawet mnie goni!". Odpowiadałam rozbawiona: "A syna jakoś nie goni! I reaguje na nas już z daleka" – opowiada Anna.
Kogut był podwórkowy, ale połechtał Erykowi wyobraźnię. Zaczęło się nękanie rodziców o skrzydlatych przyjaciół. Pojechali z kilkulatkiem do znajomego hodowcy do Żnina. Eryk zabrał wszystkie oszczędności, wydał dwieście złotych i przyjechał z dwiema kurami japońskiej rasy shoukoku (czyt. szołkoku). Tata zbił z kilku desek pierwszy kurnik, dziadek kupił inkubator. Wszystko wciąż mogło wyglądać na dziecięcą fanaberię, ale w rzeczywistości okazało się początkiem wielkiej pasji. Smoterowie kupili lepszy inkubator, zaczęło się prześwietlanie jaj. Znajomy powiedział im: "Pojedźcie na wystawę do Powsina. Pokażcie Erykowi. Zobaczycie, czy rzeczywiście połknie bakcyla". Eryk miał wtedy osiem lat.
– Pojechaliśmy pierwszy raz w 2013 roku. Spodobało mi się. Chodziłem, kupiłem kolejna parkę – wspomina Eryk.
– Chodziliśmy między klatkami, on oglądał, podpytywał. Tak pytał, że na drugi dzień sam zapisał się do Polskiego Związku Hodowców Ptactwa Ozdobnego. Miał sześć lat i został najmłodszym członkiem. Dostał legitymację i na dzień dobry w prezencie karton kur, w tym między innymi dwie kury i koguta czubatki wielbłądziej – wspomina Anna.
– Pierwszą kurę w życiu zobaczyłem u nas na wsi. Miałem kilka lat. Ale pomyślałem sobie wtedy, że fajnie byłoby mieć jakieś inne zwierzątko oprócz psa i kota – wspomina.
Smoterowie mieli sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Sąsiadka trzymała kilka kur i koguta. Za każdym razem, kiedy Anna szła z Erykiem do sklepu, ten przystawał, zrywał trawę i podtykał ją kogutowi przez siatkę.
– Sąsiadka dziwiła się: "Pani, ten kogut jest okropny! On nawet mnie goni!". Odpowiadałam rozbawiona: "A syna jakoś nie goni! I reaguje na nas już z daleka" – opowiada Anna.
Kogut był podwórkowy, ale połechtał Erykowi wyobraźnię. Zaczęło się nękanie rodziców o skrzydlatych przyjaciół. Pojechali z kilkulatkiem do znajomego hodowcy do Żnina. Eryk zabrał wszystkie oszczędności, wydał dwieście złotych i przyjechał z dwiema kurami japońskiej rasy shoukoku (czyt. szołkoku). Tata zbił z kilku desek pierwszy kurnik, dziadek kupił inkubator. Wszystko wciąż mogło wyglądać na dziecięcą fanaberię, ale w rzeczywistości okazało się początkiem wielkiej pasji. Smoterowie kupili lepszy inkubator, zaczęło się prześwietlanie jaj. Znajomy powiedział im: "Pojedźcie na wystawę do Powsina. Pokażcie Erykowi. Zobaczycie, czy rzeczywiście połknie bakcyla". Eryk miał wtedy osiem lat.
– Pojechaliśmy pierwszy raz w 2013 roku. Spodobało mi się. Chodziłem, kupiłem kolejna parkę – wspomina Eryk.
– Chodziliśmy między klatkami, on oglądał, podpytywał. Tak pytał, że na drugi dzień sam zapisał się do Polskiego Związku Hodowców Ptactwa Ozdobnego. Miał sześć lat i został najmłodszym członkiem. Dostał legitymację i na dzień dobry w prezencie karton kur, w tym między innymi dwie kury i koguta czubatki wielbłądziej – wspomina Anna.
Pasja dawała o sobie znać o każdej porze dnia i nocy
– Kiedyś, późnym wieczorem, kiedy już dobrze czytał, woła mnie do swojego pokoju. Ja mu na to, że jest prawie dziesiąta i dlaczego jeszcze nie śpi. A on: "Mamo, zobacz! Tak wygląda ospa u drobiu!" – opowiada Anna.
- Kogut minohiki – Shogun – ze swoją kurzą świtą. U kur japońskich nie kładzie się nacisku na poszczególne parametry, lecz ogólną harmonię sylwetki
Różnorodność w kurniku Eryka
W weneckim kurniku przybywało ras. Ze Żnina Eryk przywiózł kolejną parę – koguta i kurę chińskiej rasy cochin, które nazwał Napoleonem i Marysieńką. Były już japońskie shoukoku, których koguty zamiast ogonów mają niemal pawi tren. Ciągną go po ziemi. Eryk dodaje, że w Japonii wszystkie rasy długoogoniaste mają status dobra narodowego. Czubatki polskie mają puchate głowy. Te wielbłądzie są koloru brązowego, inne – czarne z białymi łebkami, wyglądającymi jakby ubrane były w czepiec. Są też złotołuskowane, kuropatwiane. Anna wyjaśnia, że to typowo polskie kury i w XVII–XVIII wieku królowały na dworach i w wiejskich zagrodach, ale wojny i najazdy przetrzebiły całe ich stada. Coś w tym jest, bo słynne kury na dachu, czyli kogutki na dachach starych budynków, rzeczywiście często kształtem przypominają bardziej czubatkę niż dzisiejszą kurę zagrodową. Czubatka ma w dodatku wersję z brodą i bez niej. Potem przyszła kolej na japońskie Totenko.
– Kiedyś przyszedł i powiedział, że marzy mu się ayam ketawa (czyt. ajam ketała) – kura śmiejąca się. Mówię, że to indonezyjska kura, a w Polsce nikt jej nie sprzedaje. A on na to, że znalazł sprzedawcę na niemieckiej stronie. Mąż jeździł wtedy do pracy do Niemiec. Jechał kawał drogi po kurę, a Eryk był o piątej rano na nogach, żeby ją przywitać. Powiększał stado, przytulał kury, a te biegły mu na spotkanie jak psy.
– Kiedyś przyszedł i powiedział, że marzy mu się ayam ketawa (czyt. ajam ketała) – kura śmiejąca się. Mówię, że to indonezyjska kura, a w Polsce nikt jej nie sprzedaje. A on na to, że znalazł sprzedawcę na niemieckiej stronie. Mąż jeździł wtedy do pracy do Niemiec. Jechał kawał drogi po kurę, a Eryk był o piątej rano na nogach, żeby ją przywitać. Powiększał stado, przytulał kury, a te biegły mu na spotkanie jak psy.
Już jako ośmiolatek szczepił kury
Ale zwierzęta też odchodzą, więc musiał – jak na dojrzałego hodowcę przystało – oswoić się ze śmiercią. Przeszedł tę lekcję w przyspieszonym tempie.
– Napoleonowi, czyli Napiemu, pojawił się jakiś guz na nodze. To aż nieprawdopodobne, ale Marysieńka dosłownie czuwała przy nim. Pojechaliśmy do weterynarza, nakłucie nic nie dało. Wróciliśmy na następny dzień i trzeba było Napoleona uśpić. Eryk niósł koguta jak relikwię, płakaliśmy oboje. W ogródku ma swoje honorowe miejsce. To było niełatwe zadanie, ale wiele nauczyło Eryka. Mówiliśmy my: "Synku, to jest hodowla, tak się dzieje. Czegoś nie przewidzisz, któraś kura zachoruje, inną porwie lis". Krótko potem dostrzegł chorego pisklaka i powiedział do mnie: "Mamo, jeśli ja chcę być hodowcą, muszę umieć ulżyć zwierzęciu w cierpieniu". Miał wtedy osiem lat. Pomogłam mu. A potem słyszałam tylko: "Mamo, daj, ja zaszczepię, zrobię zastrzyk" albo "Ogarnę to zaparcie jaja". Dziś ma trzynaście lat i wiedzę dorównującą dorosłym – mówi ze łzami w oczach mama.
Kiedyś Eryk podarował parkę czubatek jednemu z kolegów. Okazało się, że kogutowi do karku dobrał się bażant. W kilka minut Eryk zorganizował od dziadka lekarza podręczny zestaw do szycia ran i z mamą łatali szyję kogutowi.
– Napoleonowi, czyli Napiemu, pojawił się jakiś guz na nodze. To aż nieprawdopodobne, ale Marysieńka dosłownie czuwała przy nim. Pojechaliśmy do weterynarza, nakłucie nic nie dało. Wróciliśmy na następny dzień i trzeba było Napoleona uśpić. Eryk niósł koguta jak relikwię, płakaliśmy oboje. W ogródku ma swoje honorowe miejsce. To było niełatwe zadanie, ale wiele nauczyło Eryka. Mówiliśmy my: "Synku, to jest hodowla, tak się dzieje. Czegoś nie przewidzisz, któraś kura zachoruje, inną porwie lis". Krótko potem dostrzegł chorego pisklaka i powiedział do mnie: "Mamo, jeśli ja chcę być hodowcą, muszę umieć ulżyć zwierzęciu w cierpieniu". Miał wtedy osiem lat. Pomogłam mu. A potem słyszałam tylko: "Mamo, daj, ja zaszczepię, zrobię zastrzyk" albo "Ogarnę to zaparcie jaja". Dziś ma trzynaście lat i wiedzę dorównującą dorosłym – mówi ze łzami w oczach mama.
Kiedyś Eryk podarował parkę czubatek jednemu z kolegów. Okazało się, że kogutowi do karku dobrał się bażant. W kilka minut Eryk zorganizował od dziadka lekarza podręczny zestaw do szycia ran i z mamą łatali szyję kogutowi.
- Anna z Erykiem i skrzydlatymi podopiecznymi przy kurnikach, dla których dokupowali kolejną działkę. Na rękach mają dwa cochiny – Anna kurę Kropkę, a Eryk koguta Napoleona
Najmłodszy hodowca w kraju
Pasję i doświadczenie Eryka zaczęły dostrzegać i doceniać eksperckie gremia. W 2015 roku w Powsinie otrzymał wyróżnienie. Rok później zaczęły się pojawiać tytuły czempiona i zwycięzcy w rasie.
– Któregoś roku znów dostałem puchar. Na wieczorku hodowcy usiadł obok mnie prezes stowarzyszenia i zapytał, jak mi się podoba wystawa. A ja mu odpowiedziałem, że te puchary to takie "kurzołapki", że ja bym wolał dostać dwa worki paszy – wspomina młody hodowca.
W 2016 roku, też w Powsinie, dostał dyplom Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi dla Najmłodszego Hodowcy. Dziś Eryk, zawsze z rodzicami, obecny jest na wszystkich krajowych wystawach, w tym na Pałuckich Targach Rolnych. Cała trójka uwielbia wyjazdy na targi do Minikowa, które cenią za rodzinną atmosferę.
– Któregoś roku znów dostałem puchar. Na wieczorku hodowcy usiadł obok mnie prezes stowarzyszenia i zapytał, jak mi się podoba wystawa. A ja mu odpowiedziałem, że te puchary to takie "kurzołapki", że ja bym wolał dostać dwa worki paszy – wspomina młody hodowca.
W 2016 roku, też w Powsinie, dostał dyplom Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi dla Najmłodszego Hodowcy. Dziś Eryk, zawsze z rodzicami, obecny jest na wszystkich krajowych wystawach, w tym na Pałuckich Targach Rolnych. Cała trójka uwielbia wyjazdy na targi do Minikowa, które cenią za rodzinną atmosferę.
- Eryk z dyplomem ministra rolnictwa dla najmłodszego w Polsce hodowcy drobiu ozdobnego
Kurnik zamienił się w kurzą hacjendę
Z kilku drewnianych domków kurnik rozrósł się w Kurzą Hacjendę, która dziś ma szereg kilkunastu boksów, w których łącznie jest blisko sto kur i kogutów. Eryk regularnie sprawdza ich samopoczucie. Prawie wszystkie mają imiona. Idziemy więc na krótki obchód na mrozie.
Najpierw witają nas kaczki kilku ras zgodnie spacerujące po oczku wodnym. Potem świdrującym wzrokiem przeniknie cię Lolek – puchacz bengalski, płomykówka i kilka jej kuzynek, które Smoterowie trzymają w przestronnych wolierach. Mają wszystkie wymagane dla ptaków drapieżnych przez prawo dokumenty i pozwolenia. Anna rzuca im po drodze martwe pisklaki na obiad, zwracając się do nich czule, jak do niemowląt. Na obiad czeka też para jastrzębi i sokół, który przygotowywany jest do pracy. Eryk wbiega do kurników i wynosi a to czarnego jak smoła koguta ayam cemani o imieniu Diablo, a to długoogoniastego shou koku, a to śmiejącą się jak dziecko kurę. Spacer krótki, bo Eryk zaraz musi wracać przed komputer na lekcję niemieckiego. Biegnie do domu, a jego sprintowi towarzyszy przeciągłe, potrafiące trwać dwadzieścia sekund na jednym wdechu pianie totenko. Trudno to zresztą nazwać pianiem. Dźwięk przypomina ludzkie zawodzenie, a Japończycy nazywają je śpiewem.
O czym dziś marzy Eryk? Teraz chciałby wzbogacić gromadę o kury parrot aseel. To bojowce o nietypowym, groźnym wyglądzie i dziobie przypominającym ten papuzi. Pójdzie na to cała skarbonka. Kiedy kończymy rozmowę, ktoś dzwoni do Smoterów z prośbą, żeby przyjechali opatrzyć szczygła. Od kiedy prowadzą fundację "Uszatka", ludzie dzwonią z takimi prośbami.
Ale od kilku lat również tłumnie odwiedzają Kurzą Hacjendę. Wy też możecie tam pojechać z rodziną albo z klasą i za niewielką opłatą pobyć z egzotycznymi kurami.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek
Najpierw witają nas kaczki kilku ras zgodnie spacerujące po oczku wodnym. Potem świdrującym wzrokiem przeniknie cię Lolek – puchacz bengalski, płomykówka i kilka jej kuzynek, które Smoterowie trzymają w przestronnych wolierach. Mają wszystkie wymagane dla ptaków drapieżnych przez prawo dokumenty i pozwolenia. Anna rzuca im po drodze martwe pisklaki na obiad, zwracając się do nich czule, jak do niemowląt. Na obiad czeka też para jastrzębi i sokół, który przygotowywany jest do pracy. Eryk wbiega do kurników i wynosi a to czarnego jak smoła koguta ayam cemani o imieniu Diablo, a to długoogoniastego shou koku, a to śmiejącą się jak dziecko kurę. Spacer krótki, bo Eryk zaraz musi wracać przed komputer na lekcję niemieckiego. Biegnie do domu, a jego sprintowi towarzyszy przeciągłe, potrafiące trwać dwadzieścia sekund na jednym wdechu pianie totenko. Trudno to zresztą nazwać pianiem. Dźwięk przypomina ludzkie zawodzenie, a Japończycy nazywają je śpiewem.
O czym dziś marzy Eryk? Teraz chciałby wzbogacić gromadę o kury parrot aseel. To bojowce o nietypowym, groźnym wyglądzie i dziobie przypominającym ten papuzi. Pójdzie na to cała skarbonka. Kiedy kończymy rozmowę, ktoś dzwoni do Smoterów z prośbą, żeby przyjechali opatrzyć szczygła. Od kiedy prowadzą fundację "Uszatka", ludzie dzwonią z takimi prośbami.
Ale od kilku lat również tłumnie odwiedzają Kurzą Hacjendę. Wy też możecie tam pojechać z rodziną albo z klasą i za niewielką opłatą pobyć z egzotycznymi kurami.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek