O Zofii dowiedziałam się od Renaty Kubackiej – bohaterki naszego niedawnego reportażu. W trakcie rozmowy napomknęła o wiekowej już mniszance, którą ostatnio zastała na jednym z ogrodowych drzew, odpiłowującą właśnie gałąź. Pomyślałam, że 90-latka, która chodzi po drzewach to temat-gratka. I nie przeliczyłam się.
– Co roku coś piłuję, coś obcinam, bo by to przecież zarosło. Zwykłą piłką ręczną. Mam więcej niż sto krzewów, które trzeba formować. Tu bukszpany, tam cisy, żywotniki, tuje – mówi, wskazując na ogród jak z Disneylandu.
Wojna na jagłach
W domu w Mniszkach mieszka od 60 lat. Zofia wspomina 1953 rok, kiedy wychodziła za mąż. „Bieda, nie było sukienki, nie było materiałów. Ale do ślubu jechaliśmy wolantem. Pożyczonym od dziedzica Siwińskiego z Mniszek”. Postać dziedzica staje się pomostem do wspomnień sprzed wojny.
Tata był stelmachem, czyli kołodziejem. Mama prowadziła dom, potrafiła wszystko uszyć. Córki miały zawsze ładne sukienki, ładniejsze niż u zamożniejszych sąsiadów. Kolacje – zawsze wspólnie przy jednym stole.
– Mama kazała kiedyś ugotować kapustę z grochem. Gotowałam, ale jakaś sucha była. Okazało się, że bez wody. Chleb w dużych piecach piekliśmy – po osiem bochnów na raz. Na zakwasie, na kwaśnym mleku, na serwatce. Jagły jak były, to był luksus – wspomina.
- Wygląda na to, że receptą na długowieczność jest, poza dobrymi genami, także nieprzejmowanie się zbytnio codziennością
Pamięta, że przed wojną dostała od mamy 6 złotych. Kupiła za nie piękne buty z cholewkami i hakami u szewca, Żyda. W Skulsku Żydzi mieli wiele sklepów i warsztatów, z Żydówkami chodziła do szkoły „Tylu ich było! Zniknęli w jeden dzień. Co to za siła, żeby tak zabrać ludzi i wymordować? – zastanawia się. Wojna kilka razy stawiała ją – dziecko – na skraju życia i śmierci.
– Na zabicie świni trzeba było mieć pozwolenie. Robiliśmy w domu dla siebie i sąsiadów wędliny. Weszli Niemcy, nawet poświecili latarką na salceson. Mogliśmy wszyscy zginąć. Nie poznali się, krzyknęli „nein” i poszli. A kiedy po wsi poszła fama, że wywożą do pracy, nocą uciekliśmy z domu tak, jak staliśmy. Noc spędziliśmy w życie. Było bardzo trudno. Teraz to inne czasy, na każdym kroku ułatwienie. Sprawdza pani coś w telefonie, ale jakby tak dziś zabrakło telefonów? Katastrofa! – opowiada.
Po wojnie nie było dużo zamożniej – jadało się „dziady” z ziemniaków i mąki i polewkę z serwatki. Ale pamięta, że każde spotkanie z koleżankami ze wsi – przy wyplataniu wieńca czy darciu pierza – było radosne.
– Potrafiłyśmy pracować do północy. Kiedyś o takiej godzinie przyniosłam zimne nóżki i wino. Koleżanki wracały do domu z pieśnią na ustach – cieszy się Zofia i z równym rozrzewnieniem wspomina pranie w balii pieluch i suszenie ich na wietrze i słońcu. Nabierały potem cudownego zapachu.
Na pytanie, czy była u niej już telewizja, żwawo odpowiada, że nie, ale że ona była w telewizji. Przypomina nagrywany niedawno u sąsiadki film „Happy Skulsk” – videoreklamówkę miasteczka w modnym ostatnio stylu. Zofia w drugiej scenie stawia na ogrodowym stoliku radio, włącza i w rytm „Happy” Pharella Williamsa podryguje z koleżankami. Nic dziwnego – jako kilkulatka już przed wojną wiecznie skakała, biegała, grała w piłkę i chodziła po drzewach. Zawsze lubiła sport.
Pierwsza rowerzystka
Podając herbatę, chwyta za zdjęcie.
– Tu jestem z klubem seniora „Wigor” z Mielnicy. Dojeżdżam tam rowerem. A tu byliśmy z „Wigorem” w Ciechocinku. Trawnik za mną interesował mnie bardziej niż pozowanie do zdjęcia – żartuje dziewięćdziesięciolatka.
- 90-latka z Mniszek codziennie spędza po kilka godzin w ogrodzie. Niewiarygodne, że niemal wszystko tam, łącznie z dekoracjami, jest jej produkcji
Niedawno w Mniszkach zorganizowano rajd na kilkadziesiąt kilometrów. Zofia miała jechać na końcu, strażak miał na nią szczególnie uważać. Jechała na czele, nie odpoczywała nawet.
Pracuj i odpoczywaj
Kiedy pytam ją o receptę na długowieczność, mówi przede wszystkim o ogrodzie. Rano wstaje o szóstej. Śniadanie celebruje dobrą godzinę – popija zieloną herbatę i przejada ją miodem. Kawałek chleba białego, kawałek razowego, wędliny niewiele. O siódmej idzie do ogrodu.
– I wtedy zapominam o wszystkich tych niepotrzebnych rzeczach – „oj, węgiel jeszcze nie kupiony”, „oj, nie zapłaciłam za telefon”. A w ogrodzie widzę: „O, to trzeba zrobić, to przyciąć, i jeszcze tu”. O 10 wracam na herbatkę i ciastko. Posiedzę godzinkę i znów do ogrodu. Ale z tym różnie, bo ja jestem amatorką radia. A tam mam takie audycje! O zdrowiu, o rodzinie, o wypadkach. Potem biorę mapę i sprawdzam, gdzie ten wypadek.
– W ogrodzie grabię, kopię, przesadzam, obcinam do południa. Sygnałem jest głód, więc ruszam na obiad. Po obiedzie kładę się na parę minut. Potem robię herbatę i z powrotem do ogrodu. Po południu karmienie psa, kota i praca do zmierzchu w ogrodzie. Kolacja o szóstej, nigdy później – wypisuje receptę na zdrowie Zofia. Wieczorem szyje, doszywa, przeszywa, zawsze jest coś do zrobienia. I słucha Radia Watykańskiego – lubi papieskie rozważania teologiczne. Ale uwielbia też „W Jezioranach”. I podczytuje gazety.
Codziennie wieczorem dwa łyczki czerwonego wina – z polecenia lekarza. Nigdy nie paliła, nie jada też margaryny, rzadko pija kawę. Nie unika słońca, a najbardziej lubi opalać kolana. Wieczorami czeka na rytualny telefon od syna. Syn dzwoni od ośmiu lat, odkąd umarł ukochany mąż Zofii, Tadeusz. Kiedy rozmawiamy, Zofia podnosi nieopatrznie rękaw pasiastej sportowej bluzki.
– Ten plaster? No szczepię się na grypę. Od dawna! – śmieje się. A jej recepta na długowieczność? – Tłumaczę sobie: „Czego ty czekasz? Chcesz coś zrobić? To rób! I nie oglądaj się na innych! Że sraczka? Minie! – opowiada Zofia i w drodze do ogrodu pokazuje, jak ostatnio pomalowała sobie ściany w kuchni i przedpokoju.
Karolina Kasperek