Myślicie, że nie ma już dziś pokrytych bliznami rycerzy? Są. Jeden z nich mieszka w Szkaradowie pod Jutrosinem w powiecie rawickim. Ma na imię Piotr i od czterech lat bierze się ze światem za bary prawą, jedyną ręką. Wita się jak dawniej. Uściśniesz sobie z Piotrem dłoń. Ale już nie zawiąże butów. I nie obejmie żony, jak jeszcze przed kilku laty.
Jadąc do Szkaradowa, byłam już po krótkiej rozmowie z żoną Piotra. Joanna zdążyła mi przez telefon powiedzieć, że Piotr czytał w „Tygodniku” z wyjątkowym przejęciem dwa artykuły. O Jadzi – sprzed trzech lat, i o Joli, o której napisaliśmy trzy miesiące temu. Każdą z nich los pozbawił ręki. Obie nie zgodziły się na to, by nad nimi zatriumfował. Piotr od czterech lat idzie z nimi, dosłownie, ramię w ramię. Pracuje, działa w OSP i łapie życie już też tylko jedną ręką. Zgodził się opowiedzieć nam i Wam, o tym jak to robi.
Pojechała z plastrem
Ma 43 lata. Urodził się w domu, w którym rozmawiamy. Tam mieszkali jego rodzice, którzy przyszli z sąsiedniej wioski na gospodarkę do bezdzietnego wujostwa w Szkaradowie. Dom duży, jakieś 100 metrów w jednym poziomie. Gdzieś muszą się przecież podziać cztery córki Wybierałów: Dominika, Beata, Otylka i Madzia.
W Szkaradowie rozwinął się rolniczo. Mieli dwadzieścia sztuk bydła, w tym dziesięć mlecznego, a do tego sto tuczników. Uprawiali osiem hektarów – zboża, buraki, kukurydzę.
– Działałem w straży, byłem radnym gminnym, udzielałem się w radzie sołeckiej. To był 10 września, środa. Ładny dzień. To lato długo było gorące. W domu był akurat remont, przebudowywaliśmy kotłownię. Rano pojechałem po beton do Jutrosina. W drodze powrotnej popsuł mi się ciągnik – wspomina Piotr.
Nie wystraszył się, nie jest zabobonny. Zholowali ciągnik do domu, było akurat południe. Na polu jego teść już zgrabiał siano. Piotr przesiadł się na inny traktor. Na polu okazało się, że śruby od podbieracza się łamią. Przez telefon wysłał Joannę po nowe do sklepu na końcu wsi. Kupiła, ale okazało się, że za krótkie.
Miał być tylko sznurek
- – W przyszłość patrzę z optymizmem. Zamartwiać się? Jaki z tego pożytek? – pyta Piotr
Kiedy wróciła do domu, zadzwonił do niej jej ojciec. W słuchawce usłyszała: „Przyjedź na pole, Piotrowi rękę wciągnęło”.
Piotr też pamięta tę chwilę. Była jedną z tych, które stają się wiecznością.
– Pracowaliśmy we trzech w bliskim sąsiedztwie. Każdy na swoim sprzęcie, w odległości dwustu metrów od siebie. Jedną łąkę już zebrałem. Nie zrobiłem nic, czego nie robiłbym wcześniej setki razy. Nie podbierało mi sznurka, kulał się po walcach. Wyłączyłem napęd, poszedłem poprawić i znów go włączyłem. Ale sznurka nie chwyciło. Napęd był włączony, a ja poprawiłem raz jeszcze. Wtedy wciągnęło mi palec – opowiada.
Ta maszyna jest bardzo żarłoczna. Palec to dla niej mało. Piotrowi w kilka sekund wciągnęła rękę aż do ramienia, miażdżąc ją. Piotr krzyczał i machał drugą. Ale teść i kolega pracowali w szumie swoich ciągników, nie słyszeli Piotra. Podbiegli i zaczęli uwalniać mu rękę po pięciu minutach.
– W pierwszej chwili nie wiedzieli, co się stało, stracili głowę. W końcu uwolnili rękę, trzymała się na wąskim pasku skóry. Nie czułem bólu, właściwie nic nie czułem. Powiedziałem, żeby ściągali paski i zacisnęli mi przy ramieniu. Uratowało mnie, że te wałki się kręciły i były gorące. Przypaliły mi naczynia. Gdyby nie to, wykrwawiłbym się. Ale kiedy tak wisiałem na tej prasie, całe życie przebiegło mi przed oczyma. Całe. Sądziłem, że to koniec – mówi Piotr, a oczy mu wilgotnieją.
Weźcie ją ode mnie
Joanna dodzwoniła się na pogotowie. Przyjęło zgłoszenie, ale do wysłania helikoptera dyspozytorka potrzebowała decyzji lekarza. W sekundę zmieniła zdanie, kiedy Joanna wysłała jej zdjęcie ręki. Chwilę po tragedii na miejscu pojawiła się ochotnicza straż. Na pogotowie Piotr musiał czekać 40 minut. Na helikopter – 7 minut dłużej. Załadowano go natychmiast do śmigłowca i przetransportowano do szpitala w Trzebnicy. Tam z dyżuru właśnie schodził doktor Ahmed.
Przez trzy dni wchodził do komory hiperbarycznej. Kiedy wyszedł z niej w sobotę po południu, pękła tętnica. Lekarze wieźli Piotra na salę z palcami powtykanymi w naczynie. Podczas operacji sztukowali tętnicę żyłami z nóg. Krwotok zahamowano, Joanna dojechała do szpitala po zabiegu, chwilę posiedziała z Piotrem.
– Ale kiedy wróciłam wieczorem do domu i położyłam się, dopadł mnie okropny zapach. Musiałam umyć włosy. To była zapowiedź, że z ręką nie dzieje się jednak dobrze – wspomina.
Już w niedzielę było wiadomo, że nie da się jej uratować. Piotr, zanim mu o tym powiedziano, czuł, że jest kiepsko, i prosił lekarzy, żeby „odejmować, byle ratować życie”.
– Amputowali we wtorek. A potem przez cały tydzień, dzień w dzień, operacje. Otwieranie rany, czyszczenie. Non stop w znieczuleniu. A w przerwach – na potężnych środkach przeciwbólowych. Do tego pojawiły się kłopoty z oddychaniem, bo podczas wypadku uszkodzeniu uległo też kilka żeber i płuco – opowiada Piotr.
Praca jak lekarstwo
Cały pobyt w szpitalu trwał trzy tygodnie. Pytam Piotra, czy po powrocie poczuł jakiś smutek, jakiś brak albo lęk przed nową rzeczywistością.
– Nie załamywałem się. Starałem się za dużo nie myśleć, jeśli już, to pozytywnie. Usiąść i narzekać? Po co? Co to da? Człowieka ratuje, że jest robota do zrobienia – mówi Piotr.
– Jedyna rzecz, której mąż nie zrobi, to butów nie zasznuruje. Ale krowy doi – dodaje dumna Joanna.
Pytam Piotra, czy poczuł, że są teraz rzeczy, których już nie zrobi, które nie są dla niego.
– Pierwszy raz poczułem coś takiego, kiedy pojechałem wiosną na pole orać. Przy pługu były przykręcone śruby. Żeby rozłożyć ramię, trzeba było przytrzymać klucz z jednej i drugiej strony. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to już nie będzie to samo życie. Żony już też tak nie przytulę. A chciałbym – mówi nieśmiało.
Ale z tego pola wracał ciągnikiem. Sam. Prowadzi, a jeśli go zatrzymują, to za przekroczenie prędkości. Zmienił samochód na taki z automatyczną skrzynią biegów i jeździ nim.
- Joanna była w tamtych dramatycznych chwilach największym oparciem dla Piotra. Teraz razem z nim marzy o nowej protezie
Robiłem to tysiąc razy!
Pracuje w gospodarstwie, chwyta za łopatę i widły. I przede wszystkim wciąż jeździ do akcji ze swoją strażą.
Pytam go jeszcze raz, czy feralny ruch, który wykonał, to była rutyna. Mówi, że tak. Ale kiedy dopytuję, czy ten rutynowy zabieg wykonał bezpiecznie, już nie może tego potwierdzić. Czy zajęcie się tym sznurkiem w sposób bezpieczny zabrałoby mu dużo czasu? Mówi, że zaoszczędził najwyżej minutę, może dwie. W zamian bezpowrotnie stracił część siebie.
Nie myślał o zbieraniu pieniędzy na lepszą protezę. Ta, którą ma, jest najtańsza i najprostsza. Właściwie zapewnia wyłącznie efekt kosmetyczny.
– Jakoś można żyć bez tego. A są chyba bardziej potrzebujący. Nawet w naszej lokalnej społeczności, raptem cztery domy dalej – mówi.
Jednak kilka dni po wywiadzie dowiaduję się, że zainspirował się panią Jolą. I już jest umówiony w firmach w Poznaniu i Lesznie. Żeby jeszcze kiedyś móc objąć żonę.
Karolina Kasperek
Fot. Karolina Kasperek