Żeby zacząć robić coś dla ludzi, trzeba tylko chcieć. Tylko tyle. A potem wystarczy głośno tę chęć wypowiedzieć i uwierzyć, że nadejdzie odpowiedź. Wtedy jakimś dziwnym zrządzeniem świat wysyła do nas ludzi, którzy w danym momencie są najbardziej potrzebni. A rzeczy, które zaplanowaliśmy, dzieją się trochę same. Wszyscy chyba doświadczyliśmy w życiu takich momentów. Monika Bereta, margoninianka, doświadcza ich nieustannie. A dzięki temu mieszkańcy gminy od kilku lat wiodą ciekawe życie.
Na rozmowę zaprasza nas w podziemia motelu – 80-metrowej przestrzeni użyczył niedawno stowarzyszeniu prywatny właściciel. Ale najpierw trochę o założycielce.
– Kim jest Monika Bereta? Kobieta uniwersalna – przedstawia się.
Jest 41-letnią wałczanką z urodzenia. 20 lat temu przeprowadziła się do Margonina, szukając pracy w zawodzie nauczyciela języka niemieckiego.
– Otworzyły się właśnie gimnazja. Akurat w Margoninie poszukiwano anglisty albo germanisty. „Młoda, odważna” – to może być coś dla mnie, pomyślałam. Miałam już rodzinę, dwoje dzieci – wspomina.
Papiery nie dla niej
Podjęła wyzwanie, zwłaszcza, że Margonin przy wjeździe zrobił na niej piorunujące wrażenie bujną zielenią. Dodatkowego szoku dostarczył fakt, że wszyscy się znają. Zaczęła uczyć, dostała wychowawstwo, trochę wzlotów, trochę upadków. Ale to, co stanowi istotę jej natury, nie dawało za wygraną. Społecznikowskie zapędy kojarzy jako wrodzoną część tej natury.
– Zawsze prospołeczna. Byłam zawsze przewodniczącą, pomagałam koleżankom, kolegom w klasie, uczestniczyło się w akcjach związanych z jakimiś dramatami ludzkimi. Siebie w przyszłości widziałam wśród dzieci, jako taką „nauczycielkę z charyzmą”. Nauczyciel – ten zawód zawsze kojarzył mi się ze społecznikiem. Kiedy miałam wybrać drogę życiową po ogólniaku, pomyślałam, że nie mogę siedzieć w biurze, w papierkach. Ja muszę wśród ludzi – mówi o sobie i dodaje, że trudno jej powiedzieć, czy ma to po ojcu, czy po mamie, bo... oboje rodzice od zawsze działali społecznie.
– Zawsze prospołeczna. Byłam zawsze przewodniczącą, pomagałam koleżankom, kolegom w klasie, uczestniczyło się w akcjach związanych z jakimiś dramatami ludzkimi. Siebie w przyszłości widziałam wśród dzieci, jako taką „nauczycielkę z charyzmą”. Nauczyciel – ten zawód zawsze kojarzył mi się ze społecznikiem. Kiedy miałam wybrać drogę życiową po ogólniaku, pomyślałam, że nie mogę siedzieć w biurze, w papierkach. Ja muszę wśród ludzi – mówi o sobie i dodaje, że trudno jej powiedzieć, czy ma to po ojcu, czy po mamie, bo... oboje rodzice od zawsze działali społecznie.
Jak to „nie można”?
Szkoła zaczęła tętnić nowym życiem. Monika musiała działać w ramach przez nią wyznaczanych, ale inaczej niż inni nauczyciele. Wszystko, co robiła, musiało być „niebanalne”, „pierwsze”, „nietuzinkowe”. Żeby nie było sztampy, żeby lekcja niemieckiego była inspiracją. Podczas nieustannych wyjazdów na konferencje i szkolenia w całej Polsce łapała nowe kontakty.
Trafiła też na seminarium do Instytutu Goethego w Berlinie. Poznała nauczycieli niemieckiego z innych krajów, a potem organizowała wymianę listów między uczniami. Polscy gimnazjaliści pisali z Duńczykami, Niemcami. A potem zaczęły się wymiany z wyjazdami. W ramach jednego z projektów – „Co Niemcy wiedzą o Polakach” – rupa gimnazjalistów z gminy pojechała do Berlina, żeby porozmawiać z przechodniami za pomocą ankiety. Chodzili po ulicach, dworcach, i pytali Niemców o to, z czym kojarzą Polskę. Dzięki opanowaniu tremy dowiedzieli się, że „w Polsce są piękne dziewczyny i świetne jedzenie”, ale usłyszeli też, bez zaskoczenia, że „to kraj wielkiego papieża, Lecha Wałęsy i Podolskyego – piłkarza.” Za sprawą Moniki Berety młodzież znalazła się nawet w jednym z programów niemieckiej telewizji.
Trafiła też na seminarium do Instytutu Goethego w Berlinie. Poznała nauczycieli niemieckiego z innych krajów, a potem organizowała wymianę listów między uczniami. Polscy gimnazjaliści pisali z Duńczykami, Niemcami. A potem zaczęły się wymiany z wyjazdami. W ramach jednego z projektów – „Co Niemcy wiedzą o Polakach” – rupa gimnazjalistów z gminy pojechała do Berlina, żeby porozmawiać z przechodniami za pomocą ankiety. Chodzili po ulicach, dworcach, i pytali Niemców o to, z czym kojarzą Polskę. Dzięki opanowaniu tremy dowiedzieli się, że „w Polsce są piękne dziewczyny i świetne jedzenie”, ale usłyszeli też, bez zaskoczenia, że „to kraj wielkiego papieża, Lecha Wałęsy i Podolskyego – piłkarza.” Za sprawą Moniki Berety młodzież znalazła się nawet w jednym z programów niemieckiej telewizji.
O dofinansowanie swoich nietuzinkowych działań edukacyjnych niesztampowa nauczycielka starała się często w gminie. Mogła liczyć na wsparcie, ale po wyborach i zmianie władz zauważyła, że trudniej o akceptację jej pomysłów.
– Zaczęłam słyszeć, że na to nie ma pieniędzy, na tamto brakuje. Pomyślałam, że skądś w takim razie trzeba je wziąć. A zawsze chciałam, żeby ta moja szkoła była inna, jak te prywatne, czy te oglądane w Niemczech. Nie było słychać tam, jak często u nas, że „eee, nie, tak nie można, nie, tego się nie da, tego nie wypada”. A w moim słowniku brakuje wyrażenia: „nie da się”. Kiedy to słyszę, natychmiast wszystko we mnie ustawia się okoniem i próbuję udowodnić, że to nieprawda. My z koleżankami mamy tak, że kiedy rejestrujemy problem, stawiamy go sobie przed oczami w postaci przedmiotu i szukamy, jak by można było tam wejść albo to obejść – Monika Bereta opowiada, stawiając pionowo przed sobą telefon w ciasnym zielonym etui. Rozwiązanie to jak wciśnięcie się między futerał a komórkę. Podobno zawsze znajdują na to sposób.
Pierwsze koty przed płoty
Pierwszym z nich było założenie stowarzyszenia. Myśląc o pieniądzach, przypomniała sobie bowiem o broszurze polecanej na jednym ze szkoleń – „Teraz czas na stowarzyszenie”.
– Przeczytałam i się nakręciłam. Że można, że nie jest tak, że szkoła ma tylko jedno źródło finansowania. Albo że to gmina ma załatwić wszystkie problemy. Wyczytałam takie zdanie: „Masz pieniądze – zakładaj fundację. Masz przyjaciół – zakładaj stowarzyszenie.” Ja miałam rzeszę chętnych do współpracy nauczycielek, rodziców, mieszkańców – wspomina.
W kwietniu 2012 roku stowarzyszenie „Małe Radości” ujrzało światło dzienne. Zakładając je, podobnie jak bohaterka wspomnianego już reportażu, Monika korzystała z portalu www.ngo.pl. Tak dobrze ją poprowadził, że właściwie na otwarcie mieli gotowy pierwszy projekt. Nie trzeba zgadywać, czy dostał dofinansowanie. Ale niech usiądą ci, którzy czytając, stoją. Bo od Lokalnej Grupy Rybackiej „7 Ryb” „Małe Radości” dostały na ten swój początek 60 tysięcy złotych.
W kwietniu 2012 roku stowarzyszenie „Małe Radości” ujrzało światło dzienne. Zakładając je, podobnie jak bohaterka wspomnianego już reportażu, Monika korzystała z portalu www.ngo.pl. Tak dobrze ją poprowadził, że właściwie na otwarcie mieli gotowy pierwszy projekt. Nie trzeba zgadywać, czy dostał dofinansowanie. Ale niech usiądą ci, którzy czytając, stoją. Bo od Lokalnej Grupy Rybackiej „7 Ryb” „Małe Radości” dostały na ten swój początek 60 tysięcy złotych.
– Tyle dostaliśmy na „dzień dobry”. To były zajęcia integracyjne dla dzieci i młodzieży z gminy Margonin. 35 tysięcy kosztowały same komputery – kupiliśmy ich dziesięć. Z projektu kupiliśmy też sprzęt rehabilitacyjny – mniej sprawni to tacy sami mieszkańcy gminy jak inni – przekonuje Monika Bereta.
To nie wszystko, bo efektem pomysłów na integrację jest też profesjonalne studio muzyczne oraz kilka instrumentów dobrej jakości. W sali, w której rozmawiamy, stoi pod ścianą bogate w funkcje pianino elektroniczne marki Yamaha i kilka gitar elektrycznych, też nie najtańszych. Bo stowarzyszenie ma pewną zasadę.
– Zakładamy jakąś kwotę na sprzęt, chociażby na ten telewizor, który tu wisi. Dostajemy na niego, dajmy na to, 5 tysięcy zł. Ale w międzyczasie pojawia się nowa technologia, coś trochę lepszego. Mój mąż mówi wtedy: „Wiesz co, jak już masz te 5 tysięcy, to jak dodasz jeszcze tysiąc, będziesz mieć coś dużo lepszego”. A sprzęt kupujemy przecież na lata, więc wtedy dokładamy z naszych stowarzyszeniowych pieniędzy i inwestujemy w jakość – dzieli się projektowymi strategiami Monika. Jeśli ktoś miałby wątpliwości – w pierwszym projekcie nie chodziło tylko o sprzęty. Sfinansowano w nim także regularne zajęcia muzyczne dla dzieci i młodzieży, a także kursy komputerowe.
Działań dziesiątki
Żeby wymienić nazwy wszystkich projektów, Monika musi podejść do wielkiej szafy, w której trzyma dokumentację. Tam grzbiety segregatorów układają się w prawdziwą opowieść.
Po inauguracyjnym projekcie ruszyła lawina mniejszych, ale nie mniej ambitnych. Stowarzyszenie aplikowało m.in. do Stowarzyszenia Centrum Promocji i Rozwoju Inicjatyw Obywatelskich PISOP. Te projekty opiewały na kwoty nie większe niż 5 tys. złotych.
„Wstęp wolny do teatru” „Scrapbooking, modelarstwo, sport i teatr” czy „Otwórz drzwi do historii” to tylko niektóre z projektów. Ten ostatni zostawił po sobie ciekawe drukowane pamiątki.
– To kroniki, właściwie reprinty kronik. Młodzież z danej miejscowości w gminie szukała kronik swojej szkoły. Kiedyś powstawało wiele takich dokumentów. Przeciekawych, bo wiele z nich zawiera historie nie tylko związane bezpośrednio ze szkołą, ale wspomnienia mieszkańców dokumentujące życie w tamtych czasach. W szkole w Lipinach znaleźliśmy wspomnienia mieszkańca z czasu tuż po zakończeniu wojny. Uczniowie musieli strona po stronie robić zdjęcia wysokiej jakości – opowiada o reprintach margonińska społeczniczka.
Był też projekt z konkursem fotograficznym, w którym trzeba było pokazać na zdjęciu wielopokoleniowość swojej rodziny. W stowarzyszeniowych annałach widnieją do dziś fotografie, na których margonińskie rodziny pozują na tle kartofliska albo siedzą na balotach z sianokiszonki. W ramach tego integrującego młodych z seniorami projektu odbył się też festyn „Zdrowa i aktywna rodzina seniora się trzyma”. Podczas imprezy można było zrobić sobie badania profilaktyczne. W programie był też aerobik, do którego stanął tłum. Kucharki ze szkoły zadbały o wyżywienie. I oczywiście nie obyło się bez konkurencji, w których w margonińskim stowarzyszeniu każdy dostaje prezent. Integrowaniu z seniorami posłużył też rajd. „Małe Radości” mają już w stałym grafiku jesienne, rodzinne rajdy rowerowe.
Po pieniądze stowarzyszenie udaje się też do Lokalnej Grupy Działania. „Dolina Noteci” sfinansowała projekt „Pyra”, w którym, jak nietrudno zgadnąć, gotowano z poczciwego ziemniaka.
Po pieniądze stowarzyszenie udaje się też do Lokalnej Grupy Działania. „Dolina Noteci” sfinansowała projekt „Pyra”, w którym, jak nietrudno zgadnąć, gotowano z poczciwego ziemniaka.
W „Skarbnicy talentów” przez pół roku odbywały się zajęcia z tenisa stołowego i zajęcia rehabilitacyjne. Dokupiono też kilka instrumentów. Monice już samej trudno się połapać, w którym projekcie puszczano latawce, a w którym panie ćwiczyły nordic walking czy zumbę.
Nie przestają zaskakiwać
W tym roku znów zrealizowali kolejny „bogaty” projekt. Dotację postanowiła przyznać im Fundacja PZU.
– W tym projekcie zaplanowaliśmy przez cały rok szkolny dodatkowe zajęcia z przedmiotów ścisłych – matematyki, fizyki, chemii i robotyki. Zatrudniliśmy do tego nauczycieli z zewnątrz. Chcieliśmy, żeby uczniowie dowiedzieli się czegoś więcej, niż mogą podczas lekcji – wspomina Monika Bereta.
Niedawno rozwiesili po gminie plakaty z ciekawą grafiką w kształcie serca i napisem „Biuro matrymonialne”. Starsi mieszkańcy oburzali się, że fanaberia, że kto to widział otwierać takie biuro w takim małym miasteczku. Tymczasem plakaty zapraszały, ale na sztukę, w której zagrali członkowie stowarzyszenia i zaproszeni do grania mieszkańcy gminy. Mało ambitnie? To jeszcze dodamy, że „Małe Radości” zorganizowały udział gimnazjalistów w tzw. debacie oksfordzkiej. To rodzaj zawodów, w których młodzi uczą się najpierw zasad prowadzenia sporu, argumentowania i obrony swojego stanowiska, a potem na zadany wcześniej temat debatują. Jedna z takich polskich debat odbyła się w stowarzyszeniu.
Co za chwilę? Odpoczynek przed wrześniem. W międzyczasie Monika Bereta założyła fundację i spółdzielnię. Ale to temat na zupełnie inny artykuł.
Karolina Kasperek