Rozmowę o tym, jak wygląda dzień samotnie gospodarującej kobiety, zaczyna w pośpiechu. W takim biegu jest już od piątej rano.
– Zaraz podam zupkę, drugie danie trochę ostygło. Trzeba było z rana gotować, bo później, to kiedy? Ja dziś się tak nalatałam przy tym drzewie, ładowałam na ciągnik – tłumaczy pani Helena.
Po drzewo jeździ kilka razy w sezonie. Za kilka dni ma do zwiezienia kolejne kilkadziesiąt kilogramów. Transport organizuje sama, do pomocy pewnie znów wynajmie dwóch znajomych z Drawska Pomorskiego. Ale ludziom trzeba zapłacić, więc trzygodzinne wsparcie poważnie narusza jej miesięczny budżet. Ciężkie gałęzie będzie wrzucać razem z nimi – tak trochę zaoszczędzi. Nie może liczyć na pomoc najbliższych – czterdziestoletni syn jest niepełnosprawny, a mąż nie żyje od pół roku. Kiedy go poznawała, nic nie zapowiadało dramatu, który stał się potem udziałem całej rodziny na lata.
Postawiła syna na nogi
– Męża poznałam w Słupsku, tam ślubowałam. Potem przeprowadziliśmy się do Mielenka. Pracę mu nawet załatwiłam. Poszłam do kierownika żwirowni i w ciągu pięciu minut miał zatrudnienie. Sobie też się wystarałam o etat, ale chwilę później zaszłam w ciążę, a potem kolejne. I już nie wróciłam – wspomina.
W międzyczasie rozkręcali gospodarstwo. Były krowy, kilkadziesiąt świń, kilka hektarów ze zbożem. Ale szybko okazało się, że ogarnięcie tego wszystkiego będzie graniczyło z cudem. Nie dlatego, że męża zakwalifikowano do bypassów. Pierwsze dziecko, Mariusz, urodziło się z mózgowym porażeniem dziecięcym.
– Syn nie mówił, nie siedział, nie chodził... do trzynastego roku życia. Jeździłam po lekarzach – do Szczecina, do Gdańska, do Warszawy. Na plecach go nosiłam, wtedy nie mieliśmy wózka. Do pociągu trzynastolatka taszczyłam, ważył już dużo. Koleżanka pomagała nosić torby. W Busku-Zdroju postawili go na nogi. Stanął koło ściany, jaka to radocha była! – cieszy się na wspomnienie pobytu w świętokrzyskim uzdrowisku. Życie jakby „przyzwyczaiło się” do tego, że Helena wytrzyma więcej, niż można sobie wyobrazić. Osiem lat temu u męża zdiagnozowano miażdżycę, ale nie tę, którą daje sie korygować lekami i dietą. Zapadł bezdyskusyjny wyrok – trzeba usunąć obie nogi.
Musiałam być w lesie
– Osiem lat był bez nóg. Wystarałam się o wózek elektryczny – jeden dla niego, drugi dla syna. Nie miałabym siły wozić zwykłymi. Pomogli sponsorzy i PFRON, ale wzięłam na to pożyczkę, 10 tysięcy. Do teraz ją spłacam. Mąż mi się łapał szyi i wskakiwał na ten wózek. Kąpałam, włosy strzygłam, goliłam, biegałam z jedzeniem. Leczył się też na prostatę. Jakiś czas temu okazało się, że to rak i że ma przerzuty. Cały tydzień pracowałam, czekałam do piątków, wszystko pakowałam i jechałam na weekend do Kołobrzegu. Wynajęłam mieszkanie, żeby przez te dwa dni tam mieszkać. I nie zdążyłam. Byłam w lesie, szykowałam się na piątek, a on umarł w czwartek, sam. A chyba mnie potrzebował – pani Helena nie powstrzymuje łez. Mówi, że właściwie dotąd nikomu się jeszcze z tego nie wypłakała.
Rzeczywiście, jest w niej coś takiego, co każe sądzić, że poradzi sobie, że wytrzyma, załatwi. I „wiedziało” o tym nie tylko życie. Także mieszkańcy jej wsi, gminy, powiatu. Od lat, nie tylko za dwóch kadencji sołtysowania, walczy o ciekawsze życie nie tylko dla dorosłych, ale i dzieci. W zeszłym roku postanowiła zorganizować biedniejszym dzieciakom z gminy Dzień Dziecka. Zadzwoniła do wojewody i w dwóch zdaniach poinformowała o planach i marzeniach o wycieczce. Po dwóch dniach otrzymała odpowiedź i zaproszenie na obiad. Telefon do marszałka skończył się podobnie – dzieciaki dostały w prezencie wycieczkę z przewodnikiem i upominki. Żadnego z nich nie znała. Żaden z nich jej nie znał. Zobaczyli się dopiero, kiedy wycieczka zlądowała w Szczecinie. Autobus, który ich tam zawiózł, wyprosiła taniej u znajomego z Drawska. „Aj, Helena! Kto jak kto, ale ty to wiem, że nie odpuścisz!” – powiedział.
– Mnie jakoś nikt nigdy nie odmówił. Sama siebie pytam, jak to się dzieje? – dziwi się.
Agencja Nieruchomości Rolnych, Izba Rolnicza – nie ma instytucji, która nie przychyliłaby się do jej próśb. Dotują paczki dla dzieci, wspierają za jej pośrednictwem szkołę, dorzucają do imprez, które Helena Kaczmarkiewicz organizuje dla wsi. Ona swoje sołeckie diety też wolała dorzucić do „Dnia Kobiet” czy zlotu garbusów. Dobrze żyje z „Gryfgarbem” – stowarzyszeniem miłośników garbatych volkswagenów. W 2008 roku do Mielenka zjechały się z całego województwa. Już ma pomysł na letnią imprezę dla rolników z gminy.
– Dzwoniłam do wojska, mam napisać pismo. Rozmawiałam z nimi o grochówce. O kiełbasę staram się gdzie indziej. Wymyśliłam, żeby rolnicy konkurowali o Puchar Starosty, jeszcze takiej konkurencji nie mamy, żeby dostali jakieś nagrody. Jak skończymy rozmawiać, to zabiorę się za myślenie – nie kryje radości.
Mariusz chce jej pomóc
Była sołtysem przez dwie kadencje, drugą skończyła cztery lata temu. Życie napisało za trudny scenariusz na kontynuowanie funkcji, ale teraz ludzie znów jej proponują szefowanie. Nie chce. Czuje, wie, że i tak nie przestanie działać, ale łatwiej jej będzie bez ram i presji wynikającej ze sprawowania funkcji. Kiedy jedzie załatwić sponsorów na nagrody dla uczniów, na zakupy czy do urzędu, porusza się skuterem.
– Najtańszy, turecki, wzięłam na niego pożyczkę, spłacam po 100 zł. Ale jak ja jestem dzięki temu niezależna! Po leki dla męża do Drawska trzeba było jechać, to nikogo nie musiałam prosić! Nawet i syna próbowałam wziąć na ten motor, ale mało żeśmy w rowie nie wylądowali! – śmieje się.
Do spłacania jest nie tylko skuter, ale i pożyczki. Remontowana dwa lata temu za bardzo duże pieniądze podłoga znów wymaga naprawy – zdaniem gospodyni wykonawca nie przyłożył się. Dach przecieka, a piec kopci, więc też będzie za chwilę wymagał wymiany. A oprócz 1 400 zł ze swojej emerytury i renty syna ma jedynie „swoje” jajka i trochę warzyw. Ale może będzie więcej. Niepełnosprawny Mariusz, który do nas się przysiada, zaskakuje projektem na wsparcie domowego budżetu.
– Chcę skończyć akcję ze zbieraniem zakrętek, wiem, że tata patrzy z góry i musi się udać. Obiecałem to jemu. Pomogę mamie spłacić komornika i naprawić dach. Mam już prawie tonę w komórce. Przysiągłem sobie, że jak skończę tę akcję, będę innym pomagać – mówi, jak na przysiędze.
Mariusz ma podstronę na stronie internetowej gminy Drawsko i sympatyków w całej Polsce. Ludzie do niego piszą, przyjeżdżają, wzrusza ich jego determinacja. Mówi, że każda nakrętka jest na wagę złota. Ma jasno wytyczony cel. Oboje pracują ponad ludzkie siły, ale mają też chwile wytchnienia.
– Czasem jeździmy na imprezę, na dechy, do Drawska. Samego go nie puszczę. On tańczy, o kulach, a ja patrzę – mówi z dumą o synu, a Mariusz dodaje – Bardzo ładnie tańczę. U nas to rodzinne.
Karolina Kasperek