Mówi się o 250, a może nawet 350 ofiarach wody. Boję się myśleć o danych na koniec sierpnia.
– Nadzoruję m.in. basen, przy którym rozmawiamy. W swojej pracy obserwuję niebywałą liczbę ryzykownych zachowań. Mamy tyle zdarzeń, rozcięć. W weekend byłem na zabezpieczeniu patrolowym w ramach działań WOPR. Wyciągaliśmy faceta, czterdziestolatka. Skoczył na głębokość 70 centymetrów! Boszkowo, Jezioro Dominickie, bardzo przejrzysty akwen. A on skoczył na głowę. Oczywiście uszkodzony kręgosłup. Kiedy zakładałem mu deskę, zapytałem co się stało. Lekko wypił. Może tylko skończy na wózku, nie wiem. Ale może być gorzej.
Ludzie reagują na ostrzeżenia?
– Na basenie, na którym pracuję, zadziwiająco reagują. Ale problemem jest to, że prawo przewiduje na plażach liczbę ratowników nie w zależności od liczby wchodzących do wody ludzi, ale od długości niecki w basenie bądź obszaru plaży. Tu jest basen o długości 50 metrów, więc powinno być trzech ratowników. Ale teraz proszę sobie wyobrazić – te same normy, okazuje się, obowiązują dla dwóch podobnych, ale różnie uczęszczanych plaż. Mamy nadmorskie Łukęcin i Łebę. W takiej Łebie w sezonie, w szczycie, może być na plaży nawet ponad 60 tysięcy ludzi! A w Łukęcinie nawet nie jedna piętnasta. Więc jeden ratownik w Łukęcinie ma na oku piętnastu kąpiących się, a ten w Łebie – setki. On nie jest w stanie ich wszystkich zobaczyć. W takiej sytuacji, jeśli system się nie zmieni, uratować nas może tylko odpowiedzialne zachowanie nad wodą.
A na to w Polsce często nie można liczyć...
– Moim zdaniem powodem utonięć w Polsce jest brak profilaktyki dotyczącej wody i bezpieczeństwa. Już na najwcześniejszym etapie, czyli u kilkulatków. Mamy bardzo mało szkoleń i programów w szkołach, w przedszkolach. Dzieciaki chodzą na basen, ale w mniejszych miejscowościach to nie jest standardem. Ratownik zaproszony do szkoły w czerwcu na pogadankę nic nie zdziała. Potem jest tak, jak z górnikiem, który pojawił się na jednej ze strzeżonych przeze mnie plaż. Rozumiem, że przyjechał za naprawdę ciężko zarobione pieniądze. Ale mówi do mnie: „To jest morze! Muszą być fale! Co się może stać takiemu chłopu jak ja?!”.
Nie boimy się, nie mamy poczucia, że cokolwiek może się nam wydarzyć. Alkohol jest jedną z przyczyn, oczywiście. Ale pierwszą przyczyną jest sposób myślenia. Brawura. Poczucie mocy, które, oczywiście, alkohol jeszcze karykaturalnie pogłębia. A statystyka utonięć w Polsce to 350–400 osób rocznie.
To niewyobrażalne liczby. Myślę, że kiedy widzą to Niemcy czy Holendrzy, przecierają oczy ze zdumienia. W tych krajach przez cały rok w wypadkach ginie tyle osób, co u nas w weekend.
– Powiem pani ciekawostkę. Byłem na mistrzostwach świata w ratownictwie, bo też jestem sportowcem, rywalizuję na arenie międzynarodowej. Miałem kiedyś ciekawą rozmowę z szefem ratowników holenderskich. „Filip, ile osób ginie w Polsce w sezonie? – zapytał mnie. Mówię, że jakieś 350. Ale dopytuję, dlaczego pyta. Czy chce mnie pogrążyć. I pytam ilu u nich, zaznaczając, że przecież mają mniejszą populację, krótszą linię brzegową. A on na to: „Wiesz, w Holandii ośmiu. Ale sześciu z nich to twoi rodacy. Oni u nas utonęli i popsuli nam statystyki”. To pokazuje skalę problemu. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że Holendrów jest o połowę mniej i że mają mniej jezior, to tych liczb nie da się porównać.
Weźmy choćby ten mój ostatni weekend, patrol na Jeziorze Dominickim. Jedna osoba na dziesięć pływających rowerem jest trzeźwa. I nie ma tu mowy o mniejszej, czyli bardziej bezpiecznej ilości. Nawet najmniejsza ilość alkoholu sprawi, że nie będziemy korzystać z pełni władz. Alkohol sprawia, że ludzie czują, że mogą zrobić więcej, pokonać dłuższy dystans. Ale przecież wpływa też na naszą fizjologię i nie sprzyja ratowaniu w przypadku tonięcia. Ale cały czas uważam, że pierwotną przyczyną jest brak świadomości i brawura. Kiedy moi ratownicy zwracają uwagę, proszą, żeby nie skakać, nie powodować sytuacji niebezpiecznych, ludzie bywają albo agresywni, albo w ogóle nie słuchają. Słyszymy odpowiedzi w stylu: „Jesteś młodszy, młodsza.”, „Co ty możesz wiedzieć?” Zwłaszcza, kiedy po drugiej stronie jest pan w sile wieku.
Mam też uprawnienia francuskiej federacji ratownictwa wodnego, mieszkałem we Francji, bo kilka lat tam studiowałem. Widziałem ich pracę nad Atlantykiem. Ale przyglądałem się też, jak ludzie reagują na kontakt z ratownikiem w innych częściach Europy. Jeśli widzą flagę ostrzegawczą, po prostu nie wchodzą do wody. Kiedy zwróci się uwagę Francuzowi, on nie tylko nie ryknie, ale jeszcze przeprasza. Że nie wiedział, nie zauważył, że sprawił kłopot. I dziękuje za zwrócenie uwagi. A w Polsce jest czerwona flaga w Łebie, ratownicy obserwują pilnie swój strzeżony rewir, a w tym czasie na plaży niestrzeżonej jest tłum, a ojcowie niosą dzieci w te fale. Jednemu z nich, niedawno, mimo uwag ratowników, nie udało się wrócić na brzeg z dzieckiem. Dziecko było obok, ale straciło grunt. A w morzu mamy do czynienia z falą wsteczną. Zdążyła zabrać malucha. Woda w morzu jest bardzo dynamiczna.
Czy są lepsi i gorsi w starciu z wodą?
– Woda jest nieprzewidywalna, jest żywiołem. Nie ma wobec niej bohaterów. Nikt nim nie jest. Sam jestem przykładem. Dwa lata temu prowadziłem szkolenie na łodzi motorowej. Byłem na niej z dwiema dziewczynami. Fala nas przewróciła. Dziewczyny wypadły, a ja próbowałem obrócić łódkę. Byłem przygotowany – miałem piankę, kamizelkę, byłem w kasku. Ale nagle zostałem pod pokładem, kamizelka się do niego przyczepiła. Zrobiło się ciemno, zgubiłem azymut. Straciłem przytomność, zrobiło się nawet ciepło i miło. Uratowały mnie dziewczyny. Jestem w tym samym szeregu, co inni. A ratownicy nie są po to, żeby nam przeszkadzać, tylko chronić życie.
- Jeśli chcesz koniecznie wejść do wody, a tam, gdzie mieszkasz, nie ma strzeżonej plaży, nie żałuj czasu czy pieniędzy i wybierz dalszy, ale strzeżony akwen
Stracił pan przytomność, bo po prostu zaczął pan tonąć. Jeśli ktoś przy nas wykazał się brawurą i tonie, co mamy robić?
– Jeśli zobaczymy tonącego, a nie mamy przeszkolenia do pomocy, podstawowym działaniem jest telefon do służb! Numerem alarmowym, który zawsze połączy z ratownikiem dyżurnym jest 601 100 100. To połączenie bezpośrednio z grupą ratowników. To bardzo przyspiesza ratunek. Jeśli zadzwonimy na 112, połączymy się najpierw z centrum, które musi dopiero kogoś zadysponować. Najprawdopodobniej najpierw zaalarmuje straż pożarną. A nie każda ma jednostkę wodną. Dlatego zapamiętajmy ten nowy numer – to może uratować życie. Jest też aplikacja „Ratunek”. Jeśli mamy wypadek na wodzie, a telefon nam nie wypadł i nie zamókł, będzie skuteczna.
Jeśli czujemy, że możemy pomóc tej osobie, to należy podpłynąć, ale wziąć coś ze sobą, żeby nie być w bezpośrednim kontakcie. Każdy, kto jest w pierwszej i drugiej fazie tonięcia, wykonuje nerwowe ruchy, ma pionową pozycję i uniesioną brodę – to ma umożliwić złapanie powietrza. Ale właśnie dla tego łyku powietrza będzie łapał i, niestety, blokował ratującego. To niebezpieczne dla ratownika, więc zabierzmy koło czy choćby kłodę z brzegu. A jeśli już kogoś wyciągniemy, nie chwytamy za nogi i nie próbujemy wylać z niego wody. Nie ruszamy jego ramionami. Jeśli nie odpowiada, jest nieprzytomny, udrażniamy drogi oddechowe poprzez położenie jednej ręki na czole, a drugiej na brodzie i odchylenie w ten sposób głowy do tyłu. Jeśli w ciągu 10 sekund nie czujemy oddechu, najpierw wykonujemy 5 wstępnych wdechów. Poszkodowanemu zatykamy nos i obejmujemy szczelnie ustami jego usta. Jeśli jest to osoba dla nas obca i boimy się takiego kontaktu, zabieramy się za uciskanie klatki piersiowej z częstotliwością 120 uciśnięć na minutę. Jeśli jednak zdecydujemy się także na wdechy, to po 5 wstępnych rozpoczynamy 30 uciśnięć, a po nich robimy 2 wdechy. I tak pracujemy w rytmie 30 na 2 do przyjazdu służb. Jeśli poszkodowany złapie oddech, układamy go w pozycji bocznej bezpiecznej. Nie bójmy się reagować! To dla wielu z nas sytuacja wyjątkowa, ale wykonajmy choć ten jeden krok w postaci telefonu. A sami nie wchodźmy do wody prosto z upału, przez dwie minuty stopniowo schładzajmy wodą ciało. Nie jedzmy do syta przed kąpielą. I myślmy! Bo my, ratownicy, nie mamy nadludzkich mocy, a pomoc może przybyć za późno. Kiedy miałem 19 lat, ratowałem pierwszego mojego poszkodowanego – 9-latka, którego mama „poszła po frytki”. Reanimowałem go 42 minuty, bo tyle zajął przyjazd karetce. Nie udało się. Dlatego bądźmy rozsądni. Z myślą o sobie i dzieciach.