Małe goreckie muzeum z wielką duszą
Na ścianach święte obrazy formatu maxi w rzeźbionych złoconych ramach. Święta Rodzina, Serce Jezusa, Matka Boska z Dzieciątkiem, Święty Antoni i Heiliger Florian. Zegary stojące, wiszące, budziki, secesyjne szafy ze stosami XIX-wiecznych kufrów i walizek. U sufitu lampy w stylu art deco, z mosiądzu i mlecznego szkła trawionego. Antyczne wózki dziecięce z wiklinowymi gondolami, gabloty z dokumentami monetami, międzywojenna garderobianka. A na niej dwa błyszczące cylindry.
– To prawdziwe, stare, usztywniane. Kto je nosił, kto je nosił... no, na wsi rzadziej. Ale podarowali nam je mieszkańcy, więc ktoś z bardziej zamożnych na pewno – mówi Stanisław Lachnik, kustosz, twórca i dobry duch Małego Goreckiego Muzeum. Stanisław nie chciał, by miejsce, w którym gromadzi się niemych świadków historii, nazywało się jak setki innych w Polsce. Izb Tradycji i Izb Pamięci jest aż nadto. A on chciał, żeby Górki wyróżniały się i dawały się zapamiętać.
Zanim wyrzucisz, przynieś!
Siadamy ze Stanisławem, który jest też radnym gminy, Justyną Szmechtą – sołtyską, Sylwią i Basią – członkiniami rady sołeckiej w Górkach. Muzealna sala, w której siedzimy, to część świetlicy, która tak naprawdę mieści się w budynku dawnej szkoły, zbudowanej pod koniec XIX wieku. Tereny do 1945 roku należały do Niemiec, ale przez trzy lata działała tam polska szkoła. Po wojnie mieściła się tam podstawówka, którą zamknięto w 2000 roku. I wtedy zaczęło się myślenie o tym, co zrobić z zabytkowym budynkiem.
Wieś z funduszu sołeckiego korzysta dopiero od trzech lat. Przy tak krótkim stażu ta druga nagroda jest tym większym zaskoczeniem.
– Wiem, że w naszym przypadku najbardziej, poza oczywiście muzeum, było punktowane to, że nasze stowarzyszenie „Nasze Górki”, które powstało w 2017 roku, tak sprawnie nawiązało współpracę z samorządem. Nasz fundusz sołecki to 30 tys. złotych. Kiedy zaczęliśmy kilka lat temu myśleć o pierwszych remontach, okazało się, że te pieniądze to za mało, żeby nadać świetlicy wiejskiej charakteru XXI wieku. Do niedawna przypominała czasy PRL-u. Spróbowaliśmy sił w dotacjach. Z Fundacji Orlen dostaliśmy pieniądze na zakup nowoczesnego sprzętu nagłośnieniowego, z Urzędu Marszałkowskiego w ramach programu Odnowa Wsi – na zakup wyposażenia, zastawy stołowej – opowiada sołtyska i dodaje, że mieszkańcy okazali się wspaniałymi kompanami w tym przedsięwzięciu. Kiedy zabrakło pieniędzy, powiedzieli: „Justyna, odmalujemy świetlicę, a zostawimy starą podłogę? Tak nie może być!”. I zwołali akcję „zbiórka na kafelki do świetlicy wiejskiej”.
Zaangażowali się też przedsiębiorcy. Lokalny przedsiębiorca za darmo wyczyścił, wycyklinował i polakierował parkiet. Ktoś inny kładł kafle, ktoś jeszcze – użyczył koparki. W wyremontowanych wnętrzach zaczęły się odbywać festiwale kulinarne. Pierwszy festyn odbył się pod hasłem „Śląski obiad”. Potem były „Kluski i kluseczki” i „Placki różnorodne”.
Świetlica rozbrzmiewała combrami, a Stanisław w tym czasie realizował pasję i gromadził w swoim domu stare przedmioty.
– Kiedy nie było już miejsca w pokojach, zacząłem składować wszystko na strychu. Kiedy ktoś chciał coś starego wyrzucić, wiedział, że najpierw ma z tym iść do mnie. Jakieś dziesięć lat temu poprosiłem radę sołecką o udostępnienie jednego pomieszczenia na muzeum. Zgodziła się i mogłem zacząć znosić te swoje „klamorki” – opowiada Stanisław.
Magiel z porcelaną
Chodzimy po wielkim pokoju i odkrywamy historię przedmiotów. Garderobianka, laska i cylinder – po zmarłej sąsiadce, której dom porządkowała rodzina. Monstrualnych rozmiarów magiel – od właścicieli punktu aptecznego w Górkach.
– Olbrzymi! Stał u nich na strychu, potem rozebrali go i w częściach przynieśli nam. Nie zgubiła się ani jedna śrubka! Składaliśmy go na miejscu. Działa bez zarzutu – opowiada Basia i mówi, że pamięta, jak będąc dzieckiem, już po wojnie, chodziła maglować na nim pościel. Na sprzęcie, który, jak czytamy na przyklejonej etykiecie, powstał w 1931 roku. Stanisław postanowił opatrywać podarowane przedmioty informacją o roku powstania, dacie podarowania i nazwisku darczyńcy. Magiel jest od rodziny Janikułów.
Eksponatów można dotknąć. W rogu pokoju na manekinie rozpięta jest marynarka munduru z I wojny światowej. A nad nim pikielhauba – stalowy hełm ze szpikulcem. Piękna, błyszcząca, ze stalowymi paskami prawdziwie biżuteryjnej roboty – mogłyby posłużyć za naszyjnik. Hełm kojarzyć się może tylko z wojną, ale patrzenie na niego przenosi w czasy, kiedy przedmioty codziennego użytku wytwarzało się, a nie produkowało. Kiedy rzemieślnik czuwał nad każdym detalem i wlewał w niego swoją duszę.
Dalej dziwne urządzenie – ni to fisharmonia, ni pralka. Z boku korba, w środku system zapadek.
– To do wytrzepywania worków z resztek mąki. Dziś mąka jest w papierowych workach. A kiedyś była w jutowych, więcej w nich zostawało. To dostaliśmy od Margosów, którzy mają piekarnię – mówi dumna Basia. I znów wiemy, kiedy dar trafił do muzeum, i od kogo.
Kaczka z lewatywą
Na manekinach stroje ich babć i prababć. Opolskie stuletnie fartuchy i chusty. W starych witrynach porcelana – stara dobra Bavaria, Tiefenfurt, czyli manufaktura w Parowej, Tilowitz, czyli Tułowice. Z talerzy pochodzących z niemieckobrzmiących i niemieckich manufaktur mieszczących się w polskich wsiach, jedzono w polskich domach. Nad tymi talerzami po polsku mówiono i snuto marzenia o wolnej Polsce. Choć każdy z moich rozmówców ma też niemieckich przodków. Ale oni czuli się zawsze tylko obywatelami swoich małych ojczyzn, a nie uczestnikami zbrodniczych reżimów. Dlatego historia mieszkańców Opolszczyzny jest taka skomplikowana. I taka ciekawa zarazem.
Pytam o najstarszą rzecz w muzeum. Stanisław prowadzi do gabloty. Nie tak łatwo się do niej przebić, bo wszędzie pełno staroci.
– Chyba ta książka... to z 1737 roku, a ta obok z 1739. Dostałem je od kogoś spoza Górek, nie pamiętam nawet. Napisane po niemiecku żywoty świętych. Ale jest jeden problem. Są napisane po niemiecku i do tego gotykiem. Chciałbym to jakoś przetłumaczyć. Z dziwnych rzeczy? Przedwojenne lewatywa i kaczka. A ta „menażka”? To termofor. Nie masz męża, kochanka, sąsiada? Bierzesz to do łóżka – żartuje Stanisław, ale wiedzcie, że na taki rodzaj oprowadzania po muzeum w Górkach możecie liczyć. Nie będzie nudno. Będzie dowcipnie, zabawnie, interesująco.
Monety od świętej Heleny
Dalej eksplorujemy gabloty. Ponadrywana i nadpalona kronika niemieckiej jednostki wojskowej z 1915 roku. W niej dokumentacja zdjęciowa i tekstowa niszczonej przez cofające się wojska niemieckie infrastruktury kolejowej na terenie dzisiejszego województwa łódzkiego podczas I wojny światowej. Kronikę sporządzał przodek jednego z mieszkańców Górek. A Stanisław próbuje właśnie zainteresować eksponatem Muzeum Wojska Polskiego i kilka wydziałów historii w Polsce. Między księgami – odznaki ze swastyką, sztylety, stare kartki na żywność, przedwojenne banknoty i foliowa koszulka z monetami. Niepozornymi, zaśniedziałymi, mniejszymi, większymi. Stanisław wyciąga jedną z nich i trzyma między palcem wskazującym a kciukiem, jak chwyta się do oglądania maleńkie precjoza. I okazuje się, że o najstarszym dopiero się dowiemy.
– To najprawdopodobniej z czasów Konstantyna I Wielkiego, syna Heleny, która ufundowała wiele świątyń katolickich i jest dziś świętą Kościoła katolickiego i prawosławnego. To prawdopodobnie on na tej monecie. Ile? No, jakieś 1600 lat. Te monety, jeżeli nie są falsyfikatem, pochodzą z IV wieku – mówi kustosz goreckiego muzeum i wyjaśnia, że monety podarował mu zięć jego brata mieszkający w Niemczech.
Kuchnia z prawdziwą...
Goreckie muzeum ma jeszcze jedną izbę. Idziemy do niej korytarzem obwieszonym setkami fotografii mieszkańców Górek i okolic. Pozują przed domami, całymi klasami przed szkołami albo w ślubnych strojach. Stanisław prowadzi do „kuchni”. Najprawdziwszej przedwojennej. Z kredensem pełnym międzywojennych kieliszków i szklanek, przedwojenną gazetą i zaskakującym stołem.
– Ma sprytną obrotową szufladę. O! Tu są dwie chowane miski. Jak miał być zaraz po jedzeniu porządek, to można było spod stołu wysunąć dwie miednice i od razu sprzątnąć i umyć naczynia. A tu? No... kiedy przychodzą dzieci, oglądają, oglądają, czasem trochę się nudzą i przeszkadzają. Wtedy prowadzę do krzesełka z dziurą i nocnikiem pod nią i pytam, co w nim jest. Pytam, czy im nie śmierdzi. Są w stanie stwierdzić, że nawet tak, i uciekają. Ale przynajmniej pamiętają wtedy wizytę w „kuchni” – mówi Stanisław najpierw pokazując sztuczne odchody, a potem gumową kaczkę w żeliwnej brytfannie. Ma być realistycznie. I jest, nawet bardzo.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek
Artykuł ukazał się w Tygodniku Poradniku Rolniczym 25/2022 na str. 56. Jeśli chcesz czytać więcej podobnych artykułów, już dziś wykup dostęp do wszystkich treści na TPR: Zamów prenumeratę.