Zaglądała Turkom w zęby
– Pani jest tą „panią od autobusów” – zaczynam rozmowę.
– Nie tylko, proszę pani. Zanim pojawiły się autobusy, byłam przez dziewięć lat „panią od leczenia zębów” dzieci, które bały się dentysty – mówi. – To były nie tylko dzieci z upośledzeniami czy z zaniedbanych rodzin. Często dzieci z tureckich rodzin, które nie bardzo dogadywały się z Niemcami. Pracowałam dziewięć lat w Berlinie.
To od początku. Solange Olszewska ma dziś 73 lata. Urodziła się i wychowała w Warszawie, zdała tam maturę, ukończyła stomatologię.
– Nie otrzymałam na studiach dobrego wykształcenia. Dużo więcej nauczyłam się na uniwersytecie w Berlinie, na którym wykładałam, pracując też w klinice – mówi.
Do Berlina wyjechała, bo w Niemczech pracował jej mąż Krzysztof, inżynier. Pracował w fabryce Neoplana, w firmie produkującej autobusy. Trafił tam tuż po studiach, w stanie wojennym. Solange pojechała za nim i znalazła pracę na uczelni.
– Miałam studentów, którzy przychodzili do mnie chętniej niż do niemieckich wykładowców. W klinice łatwiej było mi złapać kontakt z imigranckimi rodzinami tureckimi, bo oni „obcy” i ja „obca”. Zdobyłam ich zaufanie – mówi właścicielka Zagrody Szczęśliwych Zwierząt.
Żartuje, że w życiu wykonywała dwie prace, z tego na żadnej się dobrze nie znała. Na stomatologii trochę, na autobusach – wcale. Uczyła się, pracując.
Z miłości do Chopina
Krzysztof, choć był cenionym pracownikiem, nie bardzo mógł liczyć na awans w Neoplanie. Powiedziano mu, że „nie ma krwi”, a to rodzinna firma. Usłyszał to w 1992 roku, kiedy w Polsce, po przełomie politycznym, otworzyły się zupełnie nowe możliwości współpracy z zagranicą.
– Dyrektorzy zakładów komunikacyjnych z Poznania, a później Warszawy usłyszeli, że w Berlinie, blisko, jest ktoś na stanowisku, kto mówi po polsku. Przyjeżdżali do Neoplana, mój mąż pokazywał im, opowiadał. Jeździł też do Polski z prezentacjami o autobusach niskopodłogowych. Kiedy w Neoplanie usłyszał, że nie ma szans na awans, zdecydował, że wraca do kraju. Wtedy szef powiedział: „Dobrze, panie Olszewski, jeśli pan chce, może pan sprzedawać autobusy niskopodłogowe w Polsce” – opowiada Solange.
Tu warto nadmienić, skąd to oryginalne imię u właścicielki Zagrody. Otóż jej babcia uwielbiała Chopina. Marzyło się jej, żeby wnuczka nosiła imię w jakiś sposób kojarzące się z kompozytorem i francuskie.
– Najpierw mama z babcią rozważały imię George, po George Sand, jego wieloletniej partnerce. Ale „Żorż” brzmiałoby na polskim gruncie zbyt męsko, więc babcia postawiła na Solange (czyt. Solanż). To imię nosiła córka Sand. Nie uniknęłam jednak perypetii z tym imieniem. W szkole wołano za mną „Solange, przynieś orange”, stosując, oczywiście, polską wymowę – wspomina ze śmiechem.
Solarisy poszły w świat
W 1994 roku Krzysztof sprzedał pierwszy autobus niskopodłogowy do Warszawy. W 1995 roku prezydent Poznania rozpisał przetarg na 122 autobusy tego typu – 50 autobusów miał wyprodukować MAN, a 72 Neoplan. Warunkiem było, żeby autobusy zostały zbudowane w Polsce. Niemcom nie spodobał się pomysł na produkcję w Polsce, nie zamierzali budować tu fabryki.
– A potem zaproponowali: „Jeśli pan chce, proszę samemu zająć się produkcją. My będziemy wam sprzedawać części. I wszyscy będą zadowoleni”. I co? Pomyśleliśmy z Krzyśkiem znanym cytatem: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic (...) To razem mamy właśnie tyle, żeby założyć niewielką fabrykę”. Zaczęła się walka o kredyt, pielgrzymki po bankach, żeby ktoś sfinansował budowę 72 autobusów. Udało się. Wynajęliśmy halę w Bolechowie pod Poznaniem – mówi Solange.
Montaż ruszył z kopyta i w marcu 1996 roku dwa pierwsze niskopodłogowe neoplany wyjechały z podpoznańskiej montowni.
W 1999 roku powstała własna marka i konstrukcja Solaris. Olszewscy chcieli, żeby nazwa firmy była nowoczesna, kojarzyła się pozytywnie i dawała się odczytać w każdym języku. Agencja reklamowa wymyśliła im „Solaris”. Pasowało, bo ma w sobie „słońce”.
– Napisaliśmy wtedy nawet do Stanisława Lema z zapytaniem, czy tak możemy nazwać firmę. Dziennikarze zawsze byli przekonani, że „Solaris” to od Solange. No, akurat nie – śmieje się właścicielka zagrody w Białęgach.
Solaris się rozwijał, autobusy zaczęły jeździć po Polsce i całej Europie, a nawet dalej. Można je było znaleźć na Karaibach. Łącznie trafiały do 33 krajów na świecie.
– Ziszczało się moje marzenie, żeby do autobusu mógł wsiąść ktoś na wózku inwalidzkim albo żeby kobieta z dzieckiem w głębokim wózku mogła spokojnie dostać się do miasta, nie musząc targać gondoli po tych trzech stopniach – mówi Solange i dodaje, że logo z jamnikiem budziło na początku w wielu zdziwienie, a w krótkim czasie stało się bardzo rozpoznawalne, także w Europie.
Punkt zwrotny
Przyszedł 2012 rok. Być może najtrudniejszy w rodzinie Olszewskich. Wszystko zmieniło się z dnia na dzień.
– Mieszkaliśmy już wtedy w Kowanówku. To była środa, w piątek mieliśmy jechać na urlop na długi weekend. Kupiliśmy sobie kampera – marzenie naszego życia. Krzysiek jeszcze go oglądał przed wyjazdem. Nagle źle się poczuł. Mieliśmy jeszcze spotkanie z klientami w Poznaniu, ale kazałam mu wrócić do domu. Z bólem brzucha trafił do szpitala – najpierw w Obornikach, potem do Poznania. Dostał kroplówki i poczuł się trochę lepiej, ale coś nie dawało mi i córce spokoju. Postanowiłyśmy zawieźć go do Berlina do szpitala. Myślałyśmy, że to zapalenie opon. Okazało się, że to zapalenie mózgu, najprawdopodobniej z powodu wirusa opryszczki. Później zdiagnozowano u niego bardzo rzadko występującą chorobę – autoimmunologiczne zapalenie mózgu, w którym organizm produkuje przeciwciała przeciw receptorom w mózgu. Na całym świecie zdiagnozowano tę chorobę wtedy tylko u 230 osób – wspomina Solange.
Dla męża, dla ludzi
Męża woziła na rehabilitacje. Wtedy podjęła decyzję – mąż, bez względu na to, w jakim stanie będzie, musi odżywiać się jak najlepiej. A ona musi mu tę żywność zapewnić, kiedy będzie mieszkał już w domu. Mieli już wtedy w Kowanówku kilka kur, dwie krowy, trzy świnki, uprawiali mały ogródek. Krzysztof w domu karmiony był żywnością z własnej niewielkiej produkcji.
– Podobno już w 1997 roku komuś, kto wiózł mnie z transportem do powodzian, bo zorganizowaliśmy taki w fabryce, powiedziałam, że marzę o gospodarstwie ekologicznym. Nie pamiętam tego. W 2012 miałam na głowie fabrykę, chorego męża, dzieci, teściową i mamę. Postanowiliśmy sprzedać fabrykę. A ja zaczęłam poszukiwania ziemi, bo wiedziałam, że w Kowanówku nie wolno mi trzymać zwierząt gospodarskich – mówi Solange.
Jej sekretarka znalazła w Polsce Annę Cieślińską, doktorantkę, która na uniwersytecie prowadziła badania nad mlekiem A2A2 – produkowanym przez bydło o właściwym genotypie. Nawiązali kontakt, a w międzyczasie znalazło się kilkanaście hektarów w Białęgach pod Murowaną Gośliną.
Solange założyła tam gospodarstwo Zagroda Szczęśliwych Zwierząt. Kupiła najpierw dwie krowy rasy jersey, które najczęściej produkują mleko typu A2A2, potem kolejne. Dziś gospodarstwo ma ponad dwadzieścia dżersejek, Solange marzy o oborze na osiemdziesiąt. W Zagrodzie hodują ekologicznie kury, gęsi, perliczki, bawoły wodne. Mieszkają tam alpaki, owce, kozy, konie, kuce, ośliczka i są pszczoły. Część zwierząt zostało odebranych właścicielom interwencyjnie z uwagi na niewłaściwe warunki ich utrzymywania.
W Zagrodzie działa też agroturystyka, a przez cały rok z wizytą odwiedzają Białęgi szkolne i przedszkolne wycieczki. W zagrodowych budynkach odbywają się konferencje, warsztaty, zjazdy, a nawet koncerty fortepianowe.
Cieląt nie zabijamy
Solange ma też żelazne zasady.
– Sprzedajemy sery twarogowe, mleko niepasteryzowane w butelkach szklanych. Cielęta chowają się przy matce. Mamy tu też krowę o imieniu Astra, która dla naszych starszych cieląt jest przedszkolanką. Nie kupi pani u nas cielęciny, bo cieląt nie zabijamy. Nie dostanie się też u nas kurczaków. Nie zabijamy „dzieci”, tylko zwierzęta dorosłe. Nie tylko ze względów etycznych, ale dlatego, że mięso młodych osobników jest niepełnowartościowe – są na to dowody naukowe. Jak pani chce mieć rosół, który w chorobie postawi na nogi, to z czego go pani zrobi? Z kurczaka? Nie, z kury! Krowy mają żyć tak długo, jak im na to natura pozwoli, na razie nasza najstarsza ma 14 lat. Kupiliśmy ją już jako dorosłą. Będzie żyć może jakieś 20 lat. Może przez ten czas rodzić i dawać mleko. I w sumie jakby dobrze policzyć, to da więcej mleka, niż gdyby ją eksploatować i zabić jako 6-letnie zwierzę. Ale oczywiście wymaga więcej pracy i zabiegów, to jasne. Perliczki, kaczki i gęsi zabijamy po osiągnięciu dojrzałości płciowej. Rozród odbywa się wyłącznie w sposób naturalny – mówi Solange i dodaje, że u nich zwierzęta żyją dłużej i prawie jak w warunkach naturalnych.
W Zagrodzie funkcjonuje sklepik, do którego po mleko i jego przetwory przyjeżdżają głównie mieszkańcy okolic. Sezonowo można tu kupić ekologiczne warzywa, owoce z własnych upraw. W ciągłej sprzedaży są pierogi, zupy, bigos w słoikach, zakwas buraczany, kompoty, przetwory warzywne, miód, dżemy. Towary z Zagrody dostępne są również w firmowym ekologicznym sklepie w Poznaniu. Zagroda prowadzi sprzedaż wysyłkową na cały kraj.
Solange chce też powalczyć o możliwość uboju pastwiskowego albo mobilne ubojnie.
– Temu chciałabym się poświęcić i tu pójdę nawet na wojnę. Nie potrafię się też pogodzić z tym, że z powodu ASF musiałam wybić wszystkie zdrowie świnie mangalice i wietnamki. Chciałabym, żeby w tej sprawie też coś się zmieniło – kończy.
Karolina Kasperek