– Zapraszam, jesteśmy akurat w trakcie karmienia. Mamy tu pozasłaniane, bo maluszki są. To one tak się odzywają – mówi z niekłamaną czułością jeden z opiekujących się.
Maluchy meczą tak, że momentami ma się wrażenie wizyty w żłobku. Odgłosy owiec rzeczywiście przypominają ludzki głos. Czarne stadko młodziutkich owiec wrzosówek przemieszcza się w błyskawicznym tempie między nogami starszych, spokojnie konsumujących obiad matek. Owiec jest, nie licząc młodych, około pięćdziesięciu.
- Skazani wydają się nam ludźmi zupełnie innymi niż my. Tymczasem tak samo tęsknią, martwią się i kochają
Trzeba było skubnąć
– Pochodzę z niewielkiego miasta na Dolnym Śląsku. Ale nikt mnie nie musiał tu niczego uczyć. Od dziecka jeździłem na wieś do dziadków. Mieli krowy, świnie, wiem co zrobić z sianem – mówi 38-letni Adam, a to odgarniając siano, a to głaszcząc czarne łby wrzosówek.
Jest w zakładzie już prawie siedem lat. Zostały mu dwa lata i osiem miesięcy.
– Jestem tu przez własną głupotę. Koledzy i przyjaciółki przyczynili się do tego, że w gniewie rozstałem się z moją kobietą. Trzynaście lat nie miałem kontaktu ani z nią, ani z synem. Uciekłem w alkohol, kradzieże. Brakowało na butelkę, trzeba było coś skubnąć. Straciłem przez to rodzinę – mówi, chwytając czerwone wiadro. Kiedy o sobie opowiada, owce na chwilę milkną. Może czują, że pracujący z nimi przechowują w sobie skomplikowane historie. Taka dotyczy też Sebastiana – 26-latka, któremu niewiele pozostało do końca wyroku.
- Doglądanie owiec to dla naszych rozmówców i obowiązek, i przyjemność. Ta kombinacja chyba sprzyja resocjalizacji
– Siedzę rok, zostały mi tylko cztery miesiące. Za kradzież. Podjąłem się pracy przy remoncie dachu. Myślałem, że zrobię to na swój rachunek. I popełniłem błąd, bo bez umowy. Zleceniodawca płacił do czasu, potem już nie. A ja sam musiałem jeszcze ludziom zapłacić za pracę. I postanowiłem odebrać tę wypłatę w sprzęcie. Przywłaszczyłem go, a potem spieniężyłem. Przyjechała policja, przyznałem się. „Tak, to ja”. I dostałem wyrok. Półtora roku to mało? Zależy jak na to patrzeć. Z mojej perspektywy to szmat czasu. Zwłaszcza, że rodzina czeka – opowiada Sebastian, który z owcami pracuje od siedmiu miesięcy. Ale początki nie były łatwe.
Owce, czyli szansa
– Oczywiście, że musiano mnie przyuczać! Ze zwierzętami miałem dotąd tyle wspólnego, co z moim żółwiem i psem. Na początku byłem przerażony, ale ogarnąłem. Trzeba było z nimi na łąki wychodzić, a one potrafią uciekać. Na początku było trudno, bo po zimie nie bardzo chciały wychodzić. Trzeba było je wyganiać, nawet klaksonem z traktora. A potem szły, a ja za nimi. Jak już poznają drogę, idą same. Pomaga mi Maks, lubi gonić owce – chwali kudłatego kundla Sebastian i wyjaśnia, że pierwsze małe pojawiły się w połowie listopada. Sam czasem pomaga przy wykocie, bo matka nie zawsze sobie radzi. Zauważył, że o wykot łatwiej przy zmianie pogody czy ciśnienia.
– Doglądamy, karmimy, żeby wyrosły na taką watahę – mówi, wskazując na najstarsze.
- Czyj łeb, czyj chleb? Tego nie dało się ustalić, kiedy zgłodniałe stado wrzosówek ruszyło w kierunku Adama i Sebastiana
Nie ukrywa, że lubi tę pracę, ale w domu już nie mogą się go doczekać mama z tatą, dziadek i narzeczona. „Jestem tu, odsiedzę swoje, i nie mam zamiaru się więcej mieszać w takie rzeczy” – zapewnia Sebastian.
Kilka lat temu Adama zaczęła szukać jego konkubina. Napisał do niej, bojąc się, że może coś złego dzieje się z jego synem. Odpisała, a potem zaczęli częściej wymieniać listy, dzwonić. Od trzech lat są znów w stałym związku, mieli nawet brać ślub. Adam nieustannie powtarza, że ktoś na niego czeka, cieszy się, że ma do kogo wracać. Tę radość trochę tylko mąci mu świadomość, że syn ostatnio nawywijał i trafił do domu dziecka. „Młody jest, zbuntowany, no taki wiek” – mówi o rodzinnych perypetiach, od których przecież i nasze rodziny nie są wolne.
- Praca w lesie dobra jak każda inna. Więźniowie podczas szkolenia pilarzy w ramach projektu „Czarna Owca”
Przyjemne i pożyteczne
Kiedy pytam Adama, czy praca ze zwierzętami dobrze robi skazanym, odpowiada: „Każdy mógłby dostać taką szansę, jeśli nie wykorzysta, to jego sprawa. Jeżeli ktoś chce się zresocjalizować, to to zrobi. Ta praca nam służy, jest zabawnie. Ale też trzeba doglądać, czyli jest obowiązek. To mi odpowiada”.
Adam wcześniej przez ponad cztery lata pracował przy produkcji szczotek do czyszczenia ulic. Potem poszedł na chwilę na segregację śmieci. Ostatnia praca – w grupie otwartej – była rodzajem sprawdzianu czy można mu zaufać.
– Nie złamałem zasad i zasłużyłem na pracę przy owcach. Zależy mi, by jak najszybciej wyjść stąd, czeka na mnie kobieta, dzieciak – mówi z tęsknotą.
- Czyj łeb, czyj chleb? Tego nie dało się ustalić, kiedy zgłodniałe stado wrzosówek ruszyło w kierunku Adama i Sebastiana
Sebastian też ma do czego się spieszyć. Ma dwuletnią córkę, która urodziła się z przepukliną oponowo-rdzeniową. Jest po poważnej operacji i jeszcze nie wiadomo, czy będzie normalnie funkcjonować.
– Może mieć problemy z chodzeniem, oddawaniem moczu. Wymaga częstych wizyt w klinice we Wrocławiu – mówi przejęty, a Adam dodaje: „Odzyskałem, co straciłem, i tego się trzymam”.
Obaj są więźniami Zakładu Karnego w Wołowie. Ale nie wszędzie można tak pracować. Są trzy typy zakładów karnych. Pierwszy to te typu zamkniętego, z najwyższym rygorem. W nich skazani nie mogą wychodzić poza teren instytucji. Takimi placówkami jest większość zakładów karnych w Polsce. Istnieją też zakłady otwarte, gdzie dozór i cenzura ograniczone są do minimum. Trzeci rodzaj stanowią zakłady karne typu półotwartego. Wołowskie więzienie posiada jeden oddział o takim charakterze. Odsiaduje w nim wyroki kilkudziesięciu skazanych. Niektórzy z nich mogą opuszczać mury pod pewnymi warunkami. Mogą pracować na zewnątrz, chociażby w owczarni. Ale skąd ona się tam wzięła?
Program rangi światowej
Ta na tyłach wołowskiego więzienia powstała prawie dekadę temu w ramach projektu pod nazwą „Czarna Owca. Program resocjalizacji poprzez czynną ochronę przyrody”. W projekt zaangażowane były dwa podmioty. Zakład Karny w Wołowie i Polskie Towarzystwo Przyjaciół Przyrody „pro Natura” z Wrocławia. Ówczesny dyrektor Zakładu Karnego – Marek Gajos – od jakiegoś czasu myślał o uruchomieniu przy Zakładzie Karnym hodowli owiec. Podczas jednej z konferencji – jeszcze przed wejściem Polski do Unii Europejskiej – usłyszał Krzysztofa Koniecznego – biologa ze stowarzyszenia pro Natura, który wygłaszał prelekcję o programach rolno-środowiskowych.
- Jeżeli ktoś chce się zresocjalizować, to zrobi to. Ta praca nam służy. Jest zabawnie, ale jest i obowiązek – mówi skazany Sebastian, któremu pozostały jeszcze cztery miesiące
– Postanowiliśmy wesprzeć inicjatywę zakładu karnego, złożyliśmy wniosek i otrzymaliśmy ok. 50 tys. dolarów. Wyremontowaliśmy dachy w dawnych świniarniach, które miały się stać owczarniami, kupiliśmy maszyny rolnicze. Większość prac przy przygotowaniu dawnego gospodarstwa pomocniczego do hodowli owiec wykonywali skazani – opowiada Krzysztof Konieczny.
Na potrzeby realizacji projektu Zakład Karny zatrudnił go na etacie. Do gospodarstwa trafiło blisko 500 owiec.
- Taki banner reklamował przyuczenie do zawodu traktorzysty podczas wystawy we Wrocławiu promującej projekt „Czarna Owca”. Skazani rekrutują się też z wiosek i małych miasteczek – taki fach też zwiększa ich szanse na rynku pracy po odbyciu kary
– Skazanym praca bardzo się podobała, mogli wychodzić nawet na 12 godzin. Ten program na tyle dobrze nam wyszedł, że trafił jako dobry przykład do książki „Metody twórczej resocjalizacji” profesora Marka Konopczyńskiego – pedagoga resocjalizacyjnego. Zdarzało się, że na świecie więźniowie zajmowali się zwierzętami, ale w tak zorganizowanej formie zrobiliśmy to jako pierwsi na świecie – wyjaśnia Krzysztof Konieczny.
Nikt nie uciekł
Zachęceni dobrymi efektami programu złożyli kolejny wniosek pod nazwą „Czarna owca. Skazani na ochronę przyrody”. Chodziło już nie tylko o resocjalizację, ale zdobywanie konkretnych umiejętności zawodowych. Do realizacji przyłączyły się Przedstawicielstwo Programu Narodów Zjednoczonych do Spraw Rozwoju w Rzeczypospolitej Polskiej, Okręgowy Inspektorat Służby Więziennej i Stowarzyszenie „Inicjatywa Samorządowa Razem”.
- Skazani odsiadujący wyroki w Zakładzie Karnym w Wołowie podczas warsztatów filcowania wełny
Wniosek obejmował blisko trzydzieści szkoleń. Każde z jednej strony było kursem zawodowym, ale z drugiej było jakoś powiązane z ochroną przyrody. Jeśli to był kurs użytkowania kosy i piły spalinowej, to więźniowie uczyli się tego w dużej mierze na łąkach, przywracając je do użytkowania. Skazani pomagali też na Stawach Milickich wycinać wyspy, żeby mogły się tam gnieździć ptaki. Na kursach z rękodzieła uczyli się filcować wełnę z wrzosówek, uczyli się pszczelarstwa i ogrodnictwa. Łącznie przeszkolono 670 skazanych.
– Z prośbą o włączenie do projektu „Czarna Owca” pisali do nas więźniowie z całej Polski. Mieliśmy kilku z bardzo długimi wyrokami za zabójstwa. Ale projekt miał renomę, istniała wśród więźniów żelazna zasada: „Z Czarnej Owcy się nie ucieka”. Projekty nakładały się na siebie. Ale zrealizowaliśmy podstawową ich ideę – połączenie resocjalizacji z ochroną przyrody. Wiemy, że nasze pionierskie pomysły podziwiano w Finlandii, Australii, Kanadzie – podsumowuje Krzysztof Konieczny.
Karolina Kasperek