Pamiętasz oglądanie kalejdoskopu – jednego z najmagiczniejszych przedmiotów dzieciństwa? Jak na chwilę przystawały myśli, kiedy oko rejestrowało misterne i wielokrotnie symetryczne układy kolorowych szkiełek odbijających się w minilusterkach? Takie samo wrażenie ma się, patrząc na wirujące w tańcu pasiaste spódnice. Znajdziemy je w wielu miejscach na Mazowszu, ale w Sannikach wirują szczególnie. W tamtejszym zespole pieśni i tańca, nie zawodowym, lecz amatorskim, tańczą, grają i śpiewają niezwykli ludzie. Młodzież, która przekonuje, że zainteresowanie tradycją to dziś element bycia nowoczesnym, że tradycja jest „trendy”.
Folklor to nie obciach
Marcin, 27-latek, tańczy w zespole od ponad 5 lat. Gra jeszcze w orkiestrze strażackiej – lubi po prostu żyć aktywnie i ma artystyczną duszę. Na co dzień jest zatrudniony w ośrodku opiekuńczo-wychowawczym i jest streetworkerem, czyli pedagogiem ulicy – pracuje z trudną młodzieżą. Potwierdza, że taniec pomaga mu czasem w pracy.
– Dzieciaki, co naturalne, interesują się też moim życiem. Kiedy pytają, opowiadam im o tym, jak żyjemy w zespole, o ciepłych relacjach tam panujących, o folklorze. I to, o dziwo, je zajmuje. Ktoś by powiedział, że młodzież dzisiaj będzie bawił tylko taniec współczesny, a ludowość to dla starszych pań z koła gospodyń. Sam tak myślałem jeszcze kilka lat temu. Jak już się trafi do zespołu, odkrywa się w tym coś niesamowitego – zdradza Marcin.
Przekonuje, że to nie obciach tańczyć w zespole ludowym. Że to właściwie pewien rodzaj sportu, jak wiele innych, mających nawet kilkusetletnie tradycje. Trzeba tam zresztą nie lada umiejętności, nie da się zatańczyć oberka z marszu, trzeba miesięcy prób. Na nich członkowie spotykają się w każdy piątek, ćwiczą przez cztery godziny.
Rodzinnie i ciepło
W zespole zawierane są nowe znajomości, przyjaźnie, a nawet związki. Marcina do zespołu wciągnęła narzeczona. Dziś tańczą i śpiewają tam małżeństwa i całe rodziny. To kolejny atut przedsięwzięcia – zespół łączy pokolenia. Podobnie w przedstawieniach – znajdzie się rola dla każdego. Kto nie ma siły na oberka, może liczyć na bardziej statyczne role.
– Mamy inscenizację sannickiego wesela, na podstawie opowieści najstarszych mieszkańców. Na weselu, jak w życiu, są przecież ludzie wszystkich pokoleń. Oberek, wiadomo, skoczny, żywiołowy, frywolny nawet. Ale wtedy z panią Danusią tańczyłem wolniej – dodaje Marcin.
Iza tańczy w „Sannikach” od 8 lat. Studiuje w Warszawie kulturoznawstwo, do tego pracuje. Najtrudniejsze wydają się jej oberek i mazur wymagające techniki. A do tego trzeba ładnie wyglądać.
– Makijaż to element wizerunku. Malujemy powieki, rzęsy i musimy mieć czerwone usta. Zawsze uśmiechnięte? Tak, to też ważne, bo człowiek w tańcu naturalnie jest szczęśliwy – opowiada Iza Szymańska, która też „przekonywała” się do tańca.
Namówiła ją koleżanka, a potem, jak mówi, zarejestrowała jakiś szczególny klimat. I już nie potrafi bez niego żyć.
Warto ćwiczyć, bo są nagrody. To wyjazdy na przeglądy, festiwale, także za granicę. Widzów w Grecji, Francji, Holandii hipnotyzują pasiaste kiecki i kiecoki.
– Jesteśmy inni niż Łowiczanie. Mamy fioletowe spodnie, a nasze spódnice mają nieco inne kolory, dominuje w nich pomarańczowa czerwień. Sporo jest tego, co nas odróżnia, co stanowi o naszej odrębnej jako regionu tożsamości – mówi Aleksandra Głowacka, prowadząca zespół od 25 lat, a tańcząca w nim przez 28.
Co uważa za największy powód do dumy? To, że zespół trwa przez tak długi czas (62 lata). I że wychowuje i kształtuje całe pokolenia. Że uczy szacunku do wieku, tradycji, do drugiego człowieka.
Karolina Kasperek